piątek, 23 września 2016

O gołąbkach, nie tylko kulinarnie...:)

Pomyślałam przedwczoraj, że zrobię gołąbki. Ot, dawno nie jedliśmy, nadchodzi jesienny, kapuściany czas. Biegiem po pracy po mięso, jeszcze ryż - a nie jednak w domu jeszcze mam. Kapucha i lecę. Boże - znowu szybko, pędzę z tymi siatami pomiędzy jednymi zajęciami, a drugimi. Odrywam liście, sparzam, ryż kipi. Jejkuuuuu za mało go! Od nowa z tym ryżem. Chcę zdążyć bo chłopaki zaraz wrócą...a miałam się nie popędzać...Zawijam farsz w liście - nawet mi idzie, nic bokami nie wyłazi. Pędzę do przedszkola bo Pitek już pewnie wrócił z podwieczorku. Mały chce na huśtawkę, a ja na to, że nie bo gołąbki tylko pozawijane w garnku, a trzeba je jeszcze wstawić do piekarnika i cierpliwie poczekać aż dojdą do pyszności:) Spieszymy się. Między naszym powrotem, a powrotem Ukochanego jest tylko pół godziny. Czy zdążę? Wrócił - siadamy. Pitek nie chce jeść. No żesz Ty!!!!


Moi czytelnicy wiedzą - pracuję w lokalnej szkole, w gimnazjum. Pracę lubię, nawet bardzo. Spotykam się na codzień z naprawdę różnymi sprawami młodzików, ich rodzin, otoczenia. Nie tylko przecież uczę tam angielskiego, może jest on w tym wszystkim, w tych ich różnistym życiu, najmniej istotny. Na codzień widzę i dotykam spraw trudnych i przykrych, strach pomyśleć. Niektórzy z młodych mają przerażająco trudno już na samym życiowym początku. Stoją dopiero w blokach startowych, a już im się nie układa. Pod górkę - tak mają. I jeszcze ja z tym angielskim wyskakuję, a tam w brzuchu burczy bo mama nie wstała żeby zrobić śniadanie. Nikt go nie obudził, ubrał, co złapał, o kanapce nie wspomnę. I tak sobie myślę przy tych gołąbkach, że nie do każdego domu mama pędzi z kapuchą żeby czekać na rodzinę z ciepłym obiadem. Spotykam to codziennie.


Znam dzieci poukładane, ale i agresywne, pyskate i przemiłe, znam dopilnowane i zaniedbane w wielu aspektach. Znam je - codziennie je widzę i coraz częściej myślę, że niektórą mamę niewiele obchodzi ten burczący brzuch, albo że książka potrzebna, czy ołówek. I łazi taki młody, zaczepia, klnie, dokucza innym bo jak ma tego nie robić jeśli on nikogo w domu nie obchodzi. I ja już wtedy odpuszczam te czasy w gramatyce angielskiej, a cieszę się, że cokolwiek chciało się dziecku zrobić na moich zajęciach. Bo jemu nikt plecaka nie sprawdza, czy ma wszystko spakowane na dany dzień. Albo takie, co mu nauka wcale nie idzie, wolniejszy, mniej sprawny. Pismo mu krzywieje z każdą linijką, męczy się szybko. Pomagam bo wiem, że mu ciężej, że koledzy z klasy może nie rozumieją tego pomagania, zaraz chcą żeby im też napisać. A mogą przecież sami. My się nawzajem nie rozumiemy, nie uczymy siebie nawzajem, że ludzie są diabelnie różni. A przy tym jednak fajowi. Byle ich tylko dobrze nakierować. I ja czasem pokazuję ten kierunek ale ile to jeszcze wody upłynie zanim młode załapie w którą stronę płynąć...


A ten nasz Pitek mówi, że nie będzie jeść tych gołąbków, z którymi ja przecież tak pędziłam. Już się lekko zjeżyłam na niego, a on, że jeść nie będzie. I wtedy mi przyszły do głowy te mamy, którym się jednak nie spieszy, bo dla nich to wszystko jedno, czy młode zje ciepłe, czy popchnie paczką chrupek. A Pitek wybrzydza - to samo ze śniadaniem. A to drzemik nie taki, a to wędlinkę samą  bez chleba, a to skórki twarde. I ja zaraz o tych dzieciach, którym nikt śniadania jednak nie szykuje. Niektóre dzieci mają trudniej niż inne. I tak mnie to wkurza - niesprawiedliwy los. Znam takie, co ciągle mnie zagadują, byle ten angielski odwlec i próbują złośliwością, cieńkim dowcipem, albo powie mi, że jestem podstarzała i żebym nie pisała tyle po tablicy bo się zmęczę (cytat z dzisiaj:) I ja zamiast wybuchać złością - rozumiem to. Może w domu nikt z tym dzieckiem nie pogada, żartu nie chwyta albo ścierą po głowie za ten dowcip oberwie. I ja znowu z tym angielskim bo może w głowie coś akurat zostanie. Pojedzie w świat do roboty za kilka lat to przynajmniej o drogę będzie umiał zapytać albo kupić bułkę. Niektórzy mają trudniej. 


Tak wyszło, że gołąbki jemy trzeci dzień. Ja za każdym razem myślę o tych, co to może dziś bez obiadu. Pod oknami przejechał szkolny autobus, może nie na wszystkich smyków ktoś w domu czeka. I niech ten Piotrek już przestanie dziubać tym widelcem w talerzu. Ja dla niego zawsze będę pędzić, żeby ciepłe w domu czekało.

Wasza Zylwijka, jakby lekko podziębiona:)










2 komentarze:

  1. Dziękuję za taką nauczycielkę ,dziękuję bardzo,powraca wiara w nauczyciela i choć moja trójka już skończyła edukację i zawsze miała gorące gołębie to nie skończyła się we mnie ta troska o kolegów z kasy,tam matka umarła ,tam matka piła ,tu było ich pięciu braci,ten miał okropną chorobę,a tamten wyśmiewaną przez wszystkich wymowę.Starałam się jak mogłam pomagać w klasach ,organizować i niepostrzeżenie to ich nagradzać,dopingować, chwalić,podnosić na duchu ,wyróżniać i czasem miałam wrażenie że nigdy tego nie słyszeli.Z gagatka robił się miły ,mądry ,uśmiechnięty chłopak,języki im się rozwiązywały,mieli dużo do powiedzenia bo ktoś ich słuchał.Smuci to że zauważałam rodziców którzy myśleli że TAKIEGO to można ominąć albo najłatwiej ochrzanić bo kto go obroni przecież nikt.Cieszyć będzie zawsze że wrażliwość została moim dzieciom i to że na ulicy zawsze słyszę- dzień dobry!!!
    DZIĘKUJĘ NAUCZYCIELKO.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach,no to my z tej samej branży??? Cudownie!!! Pozdrawiam ciepło i dziękuję za ten wpis.W pracy bywa niełatwo ale czy gdyby było to jaka była by satysfakcja? Żadna może. Przesyłam zimowe pozdrowienia.

      Usuń