piątek, 23 grudnia 2016

O kuchennym oknie i trochę o łzach...

Z okna naszej kuchni widać przestrzeń po horyzont. Wychodzi na wschód. Często wschodzące słońce sprawia, że szczęka mi opada, bo myślę jak światło potrafi malować przedziwne i przepiękne obrazy. Łapię je czasem w kadr, potem odkładam aparat, zapominam i tych zdjęciach, a potem...jak dziś, znowu oglądam je ze szczęką do ziemi. Uwielbiam - do granic możliwości. Czasem patrzę w to okno i myślę sobie, że mogłabym założyć byle czapkę i ciepłe rękawice i mogłabym tak biec, co tchu w ten horyzont...na wprost, przed siebie jak wariatka. I złapać to słońce, wsadzić w serducho, niech mi tam zawsze świeci i ogrzewa.



Ostatnio nie mogłam jakoś zebrać myśli, żeby tu stworzyć tekst, co by miał nogi...wstęp i zakończenie sensowne. Tyle się wydarzyło od ostatniego wpisu, tyle słów padło, tyle myśli się przewinęło, że nie sposób nawet tego poukładać. Tyle rozmów do podsumowania, poszukiwań niedokończonych, planów rozpoczętych do...planowania:):):) I teraz ten przedświąteczny czas. Obiecałam sobie, że nie będzie wariactwa, pośpiechu i przepychu na siłę. I żeby człowiek siadał umęczony po pachy rozbieganiem. Widzę z czasem, że te święta nabierają jakby innego wymiaru dla mnie samej, bardziej się zastanawiam nad sensem tego czasu, a cały blichtr, te świecidełka, co to się dawno opatrzyły umykają gdzieś na dalszy...solidnie dalszy plan. Cieszy mnie dom w tym rodzinnym sensie, że chłopaki są blisko, że ma się tę swoja kotwicę. I horyzont...do którego chciałoby się czasem biec z niewyobrażalna siłą w nogach...



Kiedy byłam dzieckiem święta spędzaliśmy całą rodziną u dziadków na wsi. Do dziś pamiętam zapach choinki i wypastowanych podłóg, zupy grzybowej i migdałowego aromatu makiełek. Tak się zawsze cieszyliśmy na te spotkanie przy stole. Ale wraz z pierwszymi słowami modlitwy babcia zakrywała twarz i płakała, co dla mnie było widokiem conajmniej budzącym niepokój. Za chwilę wszystko wracało do normalności, uśmiechu, rozmów przy stole, ale ten jeden moment pozostawął niezrozumiały. Zawsze o tym myślę. A przecież wiem już, że stół wigilijny naprawdę jest czymś wzruszającym, też mi się nieraz broda trzęsie, ale nie chcę żeby syn kojarzył mnie w tak, radosnej przecież chwili, ze smutkiem. Może się i łezka pokula czasem, jak nikt nie patrzy, ale nie chcę malucha zasmucać. Sam kiedyś zrozumie.



Ostatnio jakby więcej mnie może na Instagramie, wrzucam czasem chwile złapane w telefoniczny kadr. I tak przeglądam te wszystkie świąteczne inspiracje i głowa mi pęka od pomysłów, przepisów, dekoracji i czego-tam-jeszcze-nie. Wszystko takie idealne, ciastka równo wykrojone, herbaty z pomarańczami, markowe ozdoby na drzewku, a przecież i może w niejednym z tych domów ktoś się popłacze siadając do wigilijnej kolacji. Bo ktoś z najbliższych daleko, nie przyjechał na święta, albo może kto znajomy akurat w szpitalu, albo dziecko chore, albo wie, że maluch się zasmuci, bo upominek w tym roku skromniejszy...Może. I po co wtedy te idealne dekoracje, jak coś ducha zasmuca...Ważne, żeby być jakoś bliżej siebie. Może.



Już jutro nadejdzie radość. I taka ludzka, bo czekam na spotkanie, na uśmiech syna, jak rozrywa papier, w który owinięta czeka niespodzianka, i ta duchowa, bo oto idzie nowe, nieznane...I na kolędy głośno śpiewane, i na karpia, bo zawsze kupuję go dużo... i na spokój, na tę wiarę, że będzie dobrze...
Potrawy prawie gotowe, czekają tylko na drobne dokończenie, pachnie sernikiem i grzybową. Chcę żeby moje dziecko niosło zapachy wraz ze wspomnieniem świąt, żeby to był dla niego czas spędzony naprawdę w wielkiej rodzinnej bliskości, a nie w przerwie między telefonem, a komputerem. Chcę, żeby kojarzył je zawsze z wielką radością i miłością. I z wielkim dzieleniem się...od symbolicznego opłatka po całe serducho pełne bezgranicznego kochania...:) Czego i Wam, wszystkim moim podczytywaczom, życzę na te święta i cały nadchodzący rok. Kochani, trzymajcie się. Do rychłego usłyszenia. 
Wasza Zylwijka