Właściwie nigdy nie chciałam pracować w szkole. Bycie nauczycielką zwykle źle mi się kojarzyło. Zostać tłumaczką - owszem, ale specjalizację nauczycielską uważałam za dalece nie swoją drogę. I tak było jeszcze na studiach. Aby uniknąć pokusy nauczania (uczyć dzieciaczki to przecież takie słodkie) pierwszym ciosem wybrałam filologię angielską. Z powodu niedosytu, jaki odczuł Pan Egzaminujący podczas części ustnej (sic!) - na studia nie zostałam przyjęta (och, jak to dobrze teraz z tej perspektywy). Jako, że bardzo chciałam studiować angielski postanowiłam uderzyć w Nauczycielskie Kolegium Języków Obcych (tak, tak dobrze widzicie - nauczycielskie!) W Kaliszu. I taaddaamm!!!! Testy przeszłam bez problemu, a i na części ustnej nie było Pana Egzaminującego i oto stałam się częścią szkoły, której specjalizację (tzw. po ang. "major") omijałam przecież z daleka. I to było moje odkrycie - zawodu, kreatywności, siebie w nowej roli.
Jeszcze do chwili praktyk mocno się opierałam, za to potem to słynne miejsce pod tablicą okazało się być moim miejsce. I tak trwam w zawodzie do teraz. Przechodzę te wszystkie szkolne burze, zmiany i reformy, dzielnie znoszę stosy papierów, niedofinansowanie, niechęć niektórych do wiedzy i opór do mojego angielskiego:) Codziennie biorę na klatę fochy młodzików, ich dyskusje (wszystko jest przecież bez sensu) i z cierpliwością - wciąż jeszcze trochę jej mam - odpowiadam na pytania o sens nauki tego, czy owego. Codziennie. Mój zawodowy dzień rozpoczyna się od rozbudzenia conajmniej kilkunastu par wpatrzonych we mnie oczu o pytającym spojrzeniu "Co ona od nas chce?" I tak mnie czasem dołują tym swoim "nicnierobieniem", że nie pytajcie. Ale to moje miejsce pod tablicą ma już wyciśnięte w podłodze moje stopy. Trudno mi sobie wyobrazić siebie w innym miejscu, pomimo wielu trudności tego zawodu. Czasem z chęcią rzuciłabym tę robotę w cholerę...ale zamienić ją na co? Ta praca działa jak w sprzężeniu zwrotnym. Ja daję energię z siebie, a młodzi mi dają swój power. I to właśnie taka interakcja daje siłę do stawiania czoła opisanym tu, nierzadkim trudnościom.
Potem ich spotykam, jak już są dorośli i tacy inni...fajowi na maksa. I czasem do mnie zajrzą, podzielą się myślą i poglądami, a ja zawsze pytam jak im idzie w życiu...i czy z angielskim sobie radzą. I jak ja mam być księgową? Albo Panią z Banku? Kto do mnie wtedy po latach zajrzy? Ja muszę być w tym szkolnym pędzie, z młodymi, z tymi ich fochami i lenistwem, że czasem samej się wszystkiego odechciewa. Lubię te suche od kredy tablicowej palce, te kilogramy podręczników, czy testów. Lubię nawet fakt, że poprawiam wciąż te same błędy. Świat szkolny bywa czasem nieco chaotyczny, z pewnością bardzo głośny, bywa pełen małych i wielkich spraw, pierwszych sukcesów, porażek i małych miłości...Ale jest też pełen uśmiechu i takiej WOLNOŚCI, jakiej poza szkołą już nigdy się nie ma...
Pozdrawiam Was ciepło:)
Wasza Zylwijka