piątek, 23 grudnia 2016

O kuchennym oknie i trochę o łzach...

Z okna naszej kuchni widać przestrzeń po horyzont. Wychodzi na wschód. Często wschodzące słońce sprawia, że szczęka mi opada, bo myślę jak światło potrafi malować przedziwne i przepiękne obrazy. Łapię je czasem w kadr, potem odkładam aparat, zapominam i tych zdjęciach, a potem...jak dziś, znowu oglądam je ze szczęką do ziemi. Uwielbiam - do granic możliwości. Czasem patrzę w to okno i myślę sobie, że mogłabym założyć byle czapkę i ciepłe rękawice i mogłabym tak biec, co tchu w ten horyzont...na wprost, przed siebie jak wariatka. I złapać to słońce, wsadzić w serducho, niech mi tam zawsze świeci i ogrzewa.



Ostatnio nie mogłam jakoś zebrać myśli, żeby tu stworzyć tekst, co by miał nogi...wstęp i zakończenie sensowne. Tyle się wydarzyło od ostatniego wpisu, tyle słów padło, tyle myśli się przewinęło, że nie sposób nawet tego poukładać. Tyle rozmów do podsumowania, poszukiwań niedokończonych, planów rozpoczętych do...planowania:):):) I teraz ten przedświąteczny czas. Obiecałam sobie, że nie będzie wariactwa, pośpiechu i przepychu na siłę. I żeby człowiek siadał umęczony po pachy rozbieganiem. Widzę z czasem, że te święta nabierają jakby innego wymiaru dla mnie samej, bardziej się zastanawiam nad sensem tego czasu, a cały blichtr, te świecidełka, co to się dawno opatrzyły umykają gdzieś na dalszy...solidnie dalszy plan. Cieszy mnie dom w tym rodzinnym sensie, że chłopaki są blisko, że ma się tę swoja kotwicę. I horyzont...do którego chciałoby się czasem biec z niewyobrażalna siłą w nogach...



Kiedy byłam dzieckiem święta spędzaliśmy całą rodziną u dziadków na wsi. Do dziś pamiętam zapach choinki i wypastowanych podłóg, zupy grzybowej i migdałowego aromatu makiełek. Tak się zawsze cieszyliśmy na te spotkanie przy stole. Ale wraz z pierwszymi słowami modlitwy babcia zakrywała twarz i płakała, co dla mnie było widokiem conajmniej budzącym niepokój. Za chwilę wszystko wracało do normalności, uśmiechu, rozmów przy stole, ale ten jeden moment pozostawął niezrozumiały. Zawsze o tym myślę. A przecież wiem już, że stół wigilijny naprawdę jest czymś wzruszającym, też mi się nieraz broda trzęsie, ale nie chcę żeby syn kojarzył mnie w tak, radosnej przecież chwili, ze smutkiem. Może się i łezka pokula czasem, jak nikt nie patrzy, ale nie chcę malucha zasmucać. Sam kiedyś zrozumie.



Ostatnio jakby więcej mnie może na Instagramie, wrzucam czasem chwile złapane w telefoniczny kadr. I tak przeglądam te wszystkie świąteczne inspiracje i głowa mi pęka od pomysłów, przepisów, dekoracji i czego-tam-jeszcze-nie. Wszystko takie idealne, ciastka równo wykrojone, herbaty z pomarańczami, markowe ozdoby na drzewku, a przecież i może w niejednym z tych domów ktoś się popłacze siadając do wigilijnej kolacji. Bo ktoś z najbliższych daleko, nie przyjechał na święta, albo może kto znajomy akurat w szpitalu, albo dziecko chore, albo wie, że maluch się zasmuci, bo upominek w tym roku skromniejszy...Może. I po co wtedy te idealne dekoracje, jak coś ducha zasmuca...Ważne, żeby być jakoś bliżej siebie. Może.



Już jutro nadejdzie radość. I taka ludzka, bo czekam na spotkanie, na uśmiech syna, jak rozrywa papier, w który owinięta czeka niespodzianka, i ta duchowa, bo oto idzie nowe, nieznane...I na kolędy głośno śpiewane, i na karpia, bo zawsze kupuję go dużo... i na spokój, na tę wiarę, że będzie dobrze...
Potrawy prawie gotowe, czekają tylko na drobne dokończenie, pachnie sernikiem i grzybową. Chcę żeby moje dziecko niosło zapachy wraz ze wspomnieniem świąt, żeby to był dla niego czas spędzony naprawdę w wielkiej rodzinnej bliskości, a nie w przerwie między telefonem, a komputerem. Chcę, żeby kojarzył je zawsze z wielką radością i miłością. I z wielkim dzieleniem się...od symbolicznego opłatka po całe serducho pełne bezgranicznego kochania...:) Czego i Wam, wszystkim moim podczytywaczom, życzę na te święta i cały nadchodzący rok. Kochani, trzymajcie się. Do rychłego usłyszenia. 
Wasza Zylwijka




piątek, 11 listopada 2016

Jak żyć jesienią, czyli moje długo-wieczorne plany:)

Zacznę od tego, że wybory wygrał Trump:):):):) Ot, taki żarcik na początek:) Absolutnie WSZYSTKIE media obecnie się na tym skupiają, nosz kurcze!, gdzie ucha nie przytkniesz, gdzie oko nie zajrzy - Donald Te. I jadą z pożywką ile wlezie. Ale bynajmniej nie o Donaldim tu dziś przeczytacie.


Moje ulubione, za-okienne widoki z kuchni:) No uwielbiam wprost. Wszystkie zamieszczone tu dzisiaj zdjęcia zostały zrobione pod koniec października i jak patrzę teraz za okno to już golizną wieje. Czy to dobry czas? Mówią listopad - pozwól, by stare liście opadły, nie tylko w sensie dosłownego listowia, ale wszelakie sprawy lżejsze i cięższe czas zamknąć, niech opadnie co tam komu ciąży:):):) A te długie wieczory można fajowsko zagospodarować, ile to można uporządkować, poczytać, powymiatać, podzwonić, popichcić...do woli!!!! I takie są te moje jesienne plany.

KSIĄŻKI

Ile ja mam zawsze zaległości w czytaniu, a przecież wciąż to robię, czytam cały czas, calusieńki!!! A moja lista z kategorii MUST READ wciąż się poszerza. Narazie mam kilka pozycji w głowie, ale muszę zacząć to wszystko zapisywać bo umknie, umknie jak nic. A zaraz poczłapię jeszcze do ulubionego miejsca z prasą i tam już świąteczny zawrót głowy...inspiracji pod sam sufit. Już zacieram łapki. Ps: ze świątecznych akcesoriów już drapnęłam pięknie ledowe lampki (KiK) i czekam na przesyłkę ze świątecznymi poszewkami. Jakie? Zajrzyj Do Lucy.

PORZĄDKI

Ale takie szafowe, porządne. Moją garderobę przeglądam mniej więcej dwa razy do roku. Te rzeczy, których nie założyłam powiedzmy w ostatnim roku oddaję do pobliskiego punktu, w którym przekazują ubrania w odpowiednie miejsca. Zawsze mam z tego frajdę po pachy. Ja zyskuję przestrzeń, a ktoś fajny ciuch. To samo można zrobić z zabawkami, czy rzeczami po dziecku. Ale czeka mnie jeszcze porządek w takiej szafce, gdzie są pościele (już niezbyt design'erskie:), jakies old-school'owe firanki i inne tego typu nagromadzone rzeczy. Może jutro?

PRZEPISY

Oj, tu jest hardcore'owo. Mam stosik takich przepisów, co to latają na kartkach, jak tylko otworzę swoje zbiory z przepisami na pyszności. Wiecie, takie na szybciora pisane, bo ktoś dyktuje, trzeba szybko gdzieś zapisać - to na świstkach. A potem leżą tak latami. I ja sobie właśnie postanowiłam to uporządkować - czyli wpisać w zeszyt. Już trochę popchnęłam ale horyzont jeszcze daleko w tej materii. O, nawet obok mi tu leżą te kartki ostatnie i tak zerkają, kiedy to je wpiszę w swój przepisowy zeszycik z wiatrakiem na okładce. Ech.

LISTA PREZENTÓW 

I inne, różniste LISTY - czegoś do zrobienia, kupienia, załatwienia, przemyślenia. Świat nasz domowy listą stoi!!! Nasz syn urodził się pod koniec listopada toteż czeka nas za chwilę kinder bal na całego, z wszystkimi jego ukochanymi kolegami i koleżankami. Myślimy intensywnie i jakimś prezenciku (tak, wiem do tego lista nie jest potrzebna), ale zaraz potem przychodzi ten, co to nam co roku włazi przez komin do kominkowego pokoju, ciastka pożera, mleko wychlipie i nabrudzi mąką tak, że hej....i On (ten osobnik w wielkim brzuchem) też musi przyjść z czymś pod pachą. Trudno nie wspomnieć, że w dwa tygodnie od wizyty Świętego, zaczną się poszukiwania  pod-choinkowych skarbów, a przecież jest jeszcze kilka osób do obdzielenia - NO LISTA MUSI BYĆ!!! Ambitnie podchodzę do sprawy i wzorem roku ubiegłego chcę absolutnie wszystko załatwić wcześniej. Ile to oszczędza nerwów. A jeszcze żeby było lżej nastawiam się raczej na zakupowe podboje przez internet.






SYLWIA, USZYJ TO WRESZCIE

No właśnie. Kupiłam kiedyś w Ikei firany - kawał cały 13 m bieżących z planem na cztery okna. Nie bawię się raczej w wymyślne kombinacje bom niecierpliwa raczej, ale już tunel na karnisz to już bym mogła w nich zrobić. Zrobię, jak tylko moja maszyna przestanie z dziką radością rwać nitkę i łamać igły. Bierz smołę gotuj - zwariowała maszyna i nie da się ustawić. Ale obiecuję, że doprowadzę ją do porządku i zrobię te firany. Tak - to jest wstyd.

OCIEPLAM KLIMAT

Ja jestem na maksa ciepłolubna. Girki mi marzną jak już trochę tylko chłodniej. Skarpety mam takie grubaśne - lubię jak diabli. Dodatkowo w sezonie jesiennym ruszam z hurtowym wykorzystywaniem świec, podgrzewaczy, lampionów i innych takich. Jakoś tak cieplej się robi i na serduchu radośniej. Bardzo często odpalam też kominek (ten duży też) na oleje zapachowe. Korzystam z naturalnych, bardzo lubię lawendowy, ale o takiej porze, gdzie katary szaleją i gardło drapie wkraplam na kominek olejek przeznaczony w zasadzie do robienia inhalacji i parówek. Świetnie odtyka nos, nie drażni i jakoś tak odświeża powietrze w domu, suche jak diabli bo kaloryfery pracują pełną parą. Tylko pamiętajcie, że najpierw woda na ten kominek a potem kropelki bo jak to się wszystko przypali...czarno to widzę:):):):):)

CO BĘDZIEMY ROBIĆ WIOSNĄ

Tak, jesień w pełni, a ja o wiośnie? Ja już sobie planuję, albo cisnę męża żeby planował, rysował, mierzył itp. Jak tylko wiosna wystawi łepek to ruszamy od razu. I tak czeka domek na drzewie dla Pitka, wiatrołap nad wejściem do domu, altanka i tunel z kilku pergol. To tak ze spraw "pilnych". Przeglądam blogi, czasopisma wnętrzarskie i ogrodnicze i co ciekawsze zapisuję albo solidnie zapamiętuję. Jesień to świetny czas na takie planowanie. Nie ma nudy w tej kwestii.




ACH, TE ZDJĘCIA

Mojemu ukochanemu zazdroszczę...porządku na komputerze. Jezu - jak można tak wszystko mieć poukładane, posegregowane, opisane, no jak? Ja cierpię katusze z mojego roztrzepania komputerowego. I tak też cierpią moje zdjęcia. I tak tej jesieni postanowiłam, że może (ale podkreślam - może) by się za nie zabrać, jakoś to podzielić, może część zgrać, opisać, w katalogi upchnąć odpowiednie, ale powiem Wam, że ręki nie dam za to uciąć...ja już chyba szybciej te firany zrobię...Ale kto wie, no bądźmy dobrej myśli. Jak się do tego zabrać, ktoś podpowie?

PICHCIĆ I TO ZJADAĆ

Z moimi chłopakami. O efektach później.

KALENDARZ ADWENTOWY

Robicie? W moim rodzinnym domu nigdy nie było takiej tradycji, przechwyciłam od niedawna ze względu na Pitka. W zeszłym roku zrobiliśmy pierwszy raz. Nie pytajcie jaka frajda!!!!!!!!!!! Przeglądam różne inspiracje, coś tam ukochanemu podsunęłam i już dziś konstrukcje do niego zrobił. Teraz będziemy myśleć nad niespodzianką dla nas wszystkich na każdy dzień od 1-go grudnia aż do wigilii. Codziennie coś innego, wszyscy mamy świetną zabawę. Polecam, jak nasz będzie gotowy to pokażę:)




Poza wymienionymi planami jesiennymi, czyli czym się zająć w ponury czas dbam oczywiście o swoje dobre samopoczucie:) Rower (stacjonarny bo zimno), joga, odpowiednie witaminy, pyszna herbata z cytryną i cukrem różanym...do tego ulubione dźwięki i nawet jesień da się przetrwać z uśmiechem, czego serdecznie Wam życzę:):):):) Macham do Was łapką i pozdrawiam ciepło:)
Wasza Zylwijka

piątek, 21 października 2016

Dużo EMOCJI...

Jak mnie dłużej nie ma na blogu to wracam tu jak stęskniony członek rodziny do domu. Tak człowieka jakoś nosi, mierzi coś, że to już pora tu zajrzeć, że myśli już mam tyle, że nie sposób tego nosić dłużej w sobie. Trzeba to ubrać w słowa, wylać jakby... Ale zawsze też po dłuższej przerwie jakby się tu trochę czaję, cicho i powoli uchylam drzwi. I tak mi czasem wstyd, że jednak nie zawsze umiem się tak zorganizować, żeby te myśli przelewać tu systematycznie. Wreszcie jestem.


Czasem tyle myśli kołacze się po głowie, te posty się w głowie same piszą, wystarczy żebym to tylko zapisała, ale akurat czymś jestem zajęta czy kotlety tłukę, albo pranie wieszam, ot normalne życie się dzieje, myślę sobie, że wieczorem to spiszę, a potem fruuuuu...już to gdzieś uciekło, uleciało. No tak to jest. U Was też? Jesienny czas oznacza u mnie pracę intensywną, angielski wre na całego, ogarniamy wspólnie z młodzikami co tam trzeba. Dodatkowo pracuję jeszcze z dorosłymi w tym sezonie i z całkiem małymi brzdącami. Przeurocze, a jak łapią wszystko szybciorkiem!!!! Wokół wiele się dzieje, polityka się gotuje, protesty czarne-białe, reformy w szkołach (też mnie chyci!), komisje, tupolewy, no strach TV włączyć. 
Co do protestów to mocno osobiście się jakoś w to wszystko wkręciłam. Nie, nie byłam na żadnym z protestów, ale słuchałam z uwagą wypowiedzi przeróżnych, a że mam do sprawy stosunek osobisty to śledziłam z uwagą. Myślę, że jakie to wszystko trudne, że te wszystkie tzw. sprawy kobiece, o których się teraz krzyczy są tak delikatne i tak intymne, że aż nie wypada wielu z nich podnosić na wiecu, a wielu nie powinno zabierać głosu... Kiedy byłam w pierwszej ciąży (bliźniaczej), w lekko ponad jej połowę sprawy zaczęły się mocno komplikować z przyczyn niewiadomych, a właściwie nie wykrytych w porę. Pojawiły się skurcze, pękł pęcherz płodowy, wdarło się silne zakażenie, a jego wskaźniki rosły w tempie zastraszającym i zagrażającym mojemu życiu. Pamiętam, jak po jednym z badań lekarz powiedział do mnie, że ta ciąża się nie utrzyma, że zajmę dwa inkubatory (z wyrzutem), że mam podjąć decyzję, czy tę ciążę będziemy kontynuować, czy przerwać. Jeśli zdecyduję o utrzymaniu ciąży najprawdopodobniej dostanę sepsę, a małe organizmy są za małe żeby samodzielnie funkcjonować lub wykształcić prawidłowo funkcje potrzebne do normalnego życia. Nie wyobrażałam sobie, jak możemy decydować w takiej sprawie, jak mamy wybierać, jak to w ogóle mogło się dziać. I tak nas z tym zostawili, aż do następnego badania, kiedy to okazało się, że ciąża obumarła samoistnie. Ordynatorowi kamień zapewne spadł z serca, a ja nie mogłam pojąć, że to się dzieje naprawdę. Miałam takie pretensje do losu, że myślałam, że będę wrzeszczeć na cały świat. Dlatego dobrze rozumiem dramat kobiet i rodzin, którym w myśl nowego prawa nie byłoby wyboru, które życie ma zostać, a które poświęcić, i że każdy wybór zawsze będzie zły, nieprawidłowy, obarczony wielkimi wyrzutami, a lekarzowi za uratowanie matki groziłoby więzienie. Rozumiem te kobiety, którym zadaje się takie pytanie w szpitalu, wiem co czują, bo żaden wybór nie jest dobry w takiej chwili. Wiem też, jak bardzo i jak długo czeka się wtedy na pomoc psychologa-specjalisty, który pomoże przejść przez dramat i... jak bardzo tych specjalistów nie ma... Po upływie prawie siedmiu lat dziękuję losowi, czy to może jakiś palec Boży, że nie musiałam wziąć tej decyzji na siebie, może ktoś tam do góry czuwał...że to byłoby nie do udźwignięcia dla nas. Nigdy nie wiadomo przecież co byłoby lepsze i czy podjęło się decyzję najlepszą z możliwych. Dzisiaj mam świadomość tego, czym jest zdrowie, jak ważny jest każdy dzień, a nasz syn jest dla mnie całym światem i jest najważniejszy, bardzo wyczekany. Póki co jest jeden, bez brata, czy siostry bo kolejna ciąża skończyła się bardzo wczesnym poronieniem. W myśl nowych regulacji prawnych, o których krzyczy obecnie cały świat polityki naszego kraju byłabym dzisiaj postawiona przed prokuratorem i udowadniała, że nie przyczyniłam się w żaden możliwy sposób do utraty tej ciąży. Czy ktoś ze współdecydujących myśli o takich rodzicach jak my? Że to przecież ociera się o absurd. Myślą tylko w kategoriach, w których ciąża zdarza się z niechcianego przypadku, a mama kombinuje jakby się tu jej pozbyć. Ale to tak nie jest, są tacy rodzice którzy czekają, bo ich droga do rodzicielstwa jest nieco bardziej kręta i może ich też należałoby gdzieś ująć w tej całej szarpaninie...Pozostańmy przy istniejących regulacjach ustawowych, które wypracowano w rezultacie bardzo wielu kompromisów wielu różnych środowisk i grup społecznych. Dajmy kobietom spokój, zamiast strachu...


Rozumiecie już tytuł tego postu. Ostatnio przycichło w temacie, ale wiem, że to na chwilę. Jak powróci dyskusja nie będę się w to już tak mocno emocjonalnie angażować, bo to mi targa nerwy jak wiatr żagle w sztorm. Ale bardzo, bardzo chciałam powiedzieć swoje zdanie na ten temat, dać znać, że temat należy traktować szeroko, w bardzo wielu aspektach, że temat nie może dotyczyć tylko takich przypadków, w których ktoś chce się ciąży pozbyć, ale i takich, w których ktoś walczy żeby ją utrzymać. A jakie jest wasze zdanie na ten temat? Wiem, że opinie są bardzo różne, że każdy patrzy przecież ze swojej perspektywy, dlatego może wywiązać się tu mądra dyskusja - z szacunkiem dla każdej opinii.  Pozdrawiam was ciepło, odezwę się wkrótce. Udanego weekendu, wszak jesień kolorowa za oknem:):):):) Warto się uśmiechnąć - ja to robię.
Wasza Zylwijka










piątek, 23 września 2016

O gołąbkach, nie tylko kulinarnie...:)

Pomyślałam przedwczoraj, że zrobię gołąbki. Ot, dawno nie jedliśmy, nadchodzi jesienny, kapuściany czas. Biegiem po pracy po mięso, jeszcze ryż - a nie jednak w domu jeszcze mam. Kapucha i lecę. Boże - znowu szybko, pędzę z tymi siatami pomiędzy jednymi zajęciami, a drugimi. Odrywam liście, sparzam, ryż kipi. Jejkuuuuu za mało go! Od nowa z tym ryżem. Chcę zdążyć bo chłopaki zaraz wrócą...a miałam się nie popędzać...Zawijam farsz w liście - nawet mi idzie, nic bokami nie wyłazi. Pędzę do przedszkola bo Pitek już pewnie wrócił z podwieczorku. Mały chce na huśtawkę, a ja na to, że nie bo gołąbki tylko pozawijane w garnku, a trzeba je jeszcze wstawić do piekarnika i cierpliwie poczekać aż dojdą do pyszności:) Spieszymy się. Między naszym powrotem, a powrotem Ukochanego jest tylko pół godziny. Czy zdążę? Wrócił - siadamy. Pitek nie chce jeść. No żesz Ty!!!!


Moi czytelnicy wiedzą - pracuję w lokalnej szkole, w gimnazjum. Pracę lubię, nawet bardzo. Spotykam się na codzień z naprawdę różnymi sprawami młodzików, ich rodzin, otoczenia. Nie tylko przecież uczę tam angielskiego, może jest on w tym wszystkim, w tych ich różnistym życiu, najmniej istotny. Na codzień widzę i dotykam spraw trudnych i przykrych, strach pomyśleć. Niektórzy z młodych mają przerażająco trudno już na samym życiowym początku. Stoją dopiero w blokach startowych, a już im się nie układa. Pod górkę - tak mają. I jeszcze ja z tym angielskim wyskakuję, a tam w brzuchu burczy bo mama nie wstała żeby zrobić śniadanie. Nikt go nie obudził, ubrał, co złapał, o kanapce nie wspomnę. I tak sobie myślę przy tych gołąbkach, że nie do każdego domu mama pędzi z kapuchą żeby czekać na rodzinę z ciepłym obiadem. Spotykam to codziennie.


Znam dzieci poukładane, ale i agresywne, pyskate i przemiłe, znam dopilnowane i zaniedbane w wielu aspektach. Znam je - codziennie je widzę i coraz częściej myślę, że niektórą mamę niewiele obchodzi ten burczący brzuch, albo że książka potrzebna, czy ołówek. I łazi taki młody, zaczepia, klnie, dokucza innym bo jak ma tego nie robić jeśli on nikogo w domu nie obchodzi. I ja już wtedy odpuszczam te czasy w gramatyce angielskiej, a cieszę się, że cokolwiek chciało się dziecku zrobić na moich zajęciach. Bo jemu nikt plecaka nie sprawdza, czy ma wszystko spakowane na dany dzień. Albo takie, co mu nauka wcale nie idzie, wolniejszy, mniej sprawny. Pismo mu krzywieje z każdą linijką, męczy się szybko. Pomagam bo wiem, że mu ciężej, że koledzy z klasy może nie rozumieją tego pomagania, zaraz chcą żeby im też napisać. A mogą przecież sami. My się nawzajem nie rozumiemy, nie uczymy siebie nawzajem, że ludzie są diabelnie różni. A przy tym jednak fajowi. Byle ich tylko dobrze nakierować. I ja czasem pokazuję ten kierunek ale ile to jeszcze wody upłynie zanim młode załapie w którą stronę płynąć...


A ten nasz Pitek mówi, że nie będzie jeść tych gołąbków, z którymi ja przecież tak pędziłam. Już się lekko zjeżyłam na niego, a on, że jeść nie będzie. I wtedy mi przyszły do głowy te mamy, którym się jednak nie spieszy, bo dla nich to wszystko jedno, czy młode zje ciepłe, czy popchnie paczką chrupek. A Pitek wybrzydza - to samo ze śniadaniem. A to drzemik nie taki, a to wędlinkę samą  bez chleba, a to skórki twarde. I ja zaraz o tych dzieciach, którym nikt śniadania jednak nie szykuje. Niektóre dzieci mają trudniej niż inne. I tak mnie to wkurza - niesprawiedliwy los. Znam takie, co ciągle mnie zagadują, byle ten angielski odwlec i próbują złośliwością, cieńkim dowcipem, albo powie mi, że jestem podstarzała i żebym nie pisała tyle po tablicy bo się zmęczę (cytat z dzisiaj:) I ja zamiast wybuchać złością - rozumiem to. Może w domu nikt z tym dzieckiem nie pogada, żartu nie chwyta albo ścierą po głowie za ten dowcip oberwie. I ja znowu z tym angielskim bo może w głowie coś akurat zostanie. Pojedzie w świat do roboty za kilka lat to przynajmniej o drogę będzie umiał zapytać albo kupić bułkę. Niektórzy mają trudniej. 


Tak wyszło, że gołąbki jemy trzeci dzień. Ja za każdym razem myślę o tych, co to może dziś bez obiadu. Pod oknami przejechał szkolny autobus, może nie na wszystkich smyków ktoś w domu czeka. I niech ten Piotrek już przestanie dziubać tym widelcem w talerzu. Ja dla niego zawsze będę pędzić, żeby ciepłe w domu czekało.

Wasza Zylwijka, jakby lekko podziębiona:)










wtorek, 13 września 2016

Jak ŻABA spotkała JOGĘ:)

Żaba i joga?

No nawet dosłownie "żaba". Zanim zaczęłam się jakoś odnajdywać w naprawdę pięknych ćwiczeniach w jodze byłam jak taka właśnie żaba. Rozjechana i każda część w inną stronę. Ale od początku.


Pod koniec zeszłego roku, w porze zimowej, kiedy to aura generalnie nie sprzyja, a człowiek nie tryska energią (a wręcz ją traci) zaczęłam się źle czuć. Wszystko jakieś takie wymuszone, powera tyle, co kot napłakał, jakiś jesienny marazm. Kombinowałam, myślałam o co to chodzi. Nic nie wymyśliłam. Ślizgałam się z dnia na dzień, jakby z ciężkim plecakiem na plecach. Do tego paluchy u rąk zaczęły drętwieć - człowieku, zapomnij, że da się w takimi sztywnymi paluchami wyspać!!! Ni cholery. Do tego jakieś uderzenia gorąca (czy to już?????????????????????):) No nic, pogadałam z babkami w pracy i wspólnie ustaliłyśmy diagnozę - tarczyca. Poleciałam, badania porobiłam, wskaźniki wszystkie na tarczycę (koleżanki podpowiedziały co zbadać bo same chorują). I wyniki doskonałe. Bierz smołę gotuj, spowrotem  w punkcie wyjścia. Kiedyś mnie owo "gorąco ze strachem" złapało w kościele (tak, chodzę), kiedyś w samochodzie, w kolejce na zakupach, a kiedyś na rowerze w toteż poszedł w zeszłym sezonie w odstawkę.

Żaba idzie do lekarza


Poszłam i dla mojej Pani Doktor to ja jestem cudownym pacjentem, co to przychodzi z gotowym wachlarzem badań. Popatrzyła, coś tam spisała z tych wyników (za kupę kasy - kto robił na tarczycę to wie) i się...uśmiechnęła. Diagnoza: STRES...i to dduuużżżżżżżżżooooo zaaaaaa ddduuuużżżżżżooooo!!!!!!!! Organizm nie przetwarza kortyzolu, nie uciągnie dalej. No i koniec. Coś tam przepisała, żeby mi organizm odpoczął, wyciszył się i tyle. I tak zostałam  z zestresowaną wersją siebie i paczką ziółek w ręce. Ale jakiego ja wtedy dostałam kopa...Pomyślałam, że to nie może tak być, żebym ja się upociła, wystraszała za każdym razem, że coś mi się dzieje i żyła w strachu. I tak się wtedy zaczęłam rozglądać, jak tu sprawić, żeby dawny ogień wrócił, żeby już się nie denerwować, żeby tak wszystkiego nie analizować i uśmiechać się częściej mimo, że świat obecnie wariuje.


Żaba idzie na aerobik i biega


To zawsze lubiłam. Z przyczyn niewiadomych przestałam tam chodzić. A to bo zimno, a to późno i ciemno (wiadomo-zima), a to nie bo mnie tam kiedyś moje napaści gorąca dopadły. No i tak jakoś zasiedziałam się w domu. Wiadomo, że wymówkę to zawsze się znajdzie jak się nie chce czegoś zrobić. Po tych wszystkich zawirowaniach - poszłam. Bosko!!! Czułam, że wracam na właściwe tory, ewidentnie organizm mój potrzebuje ruchu jak ryba wody. Do tego przed każdym aerobikiem biegałam (miałam potem rozgrzewkę z głowy:) Zaczęłam jeść witaminy dla kobiet, dodatkowo magnez i D3. I tak tydzień za tygodniem, wręcz czułam jak z każdym takim wysiłkiem wszystko schodzi, cały stres wychodził w potem, a ja miałam coraz więcej energii i wszystko mi się chciało. A jakie sobie buty trzasnęłam do biegania!!!! w stylu RÓŻEM PO OCZACH. Fajowe.

Żaba poznaje jogę


Nie wiem jak to się stało, że pomyślałam o jodze. Zaczęłam szukać, czytać, zastanawiać się co mi to może dać, jak pomóc w rozładowaniu stresu, w utrzymani formy i...czy nie umrę na tych ćwiczeniach z nudów....Jak zapewne większości, i mnie joga wydawała się siedzeniem tylko, że nic się tam nie robi, a najtrudniejszym z ćwiczeń jest...leżenie. Ale drążyłam temat. Poznałam wpływ właściwego oddechu na organizm (mega-potrzebne nauczycielom), techniki odprężania mięśni, kupiłam kilka lektur z serii "Joga dla Żółtodziobów". I tak powoli, całkiem spokojnie zgłębiałam i dowiadywałam się o co tam właściwie w tej jodze chodzi. Jest dookoła mnóstwo ludzi ćwiczących. Mnóstwo. Coraz więcej się słyszy o dobrym wpływie ćwiczeń i oddychania na organizm, potwierdzają to naukowe badania. A jeśli słyszałeś/-łaś, że do ćwiczeń trzeba wiązać na głowie turban, odprawiać modły i stać się Hindusem, to niech się Twoi informatorzy pukną w czółko, a Ty lepiej ich usuń z listy kontaktów bo bzdury sadzą.


Żaba ćwiczy sama


Zaczęłam ćwiczyć sama. Kupiłam kilka przewodników książkowych, do tego nagrania ćwiczeń na dvd, przejrzałam You Tube i...ćwiczyłam. Zadzwoniłam nawet do instruktorki, ale zaraz znalazłam wymówkę, żeby nie jeździć bo zajęcia późno, bo...bo...bo... Czyli po staremu. Ale ćwiczyłam 3-4 razy w tygodniu, czasem więcej i zaczęłam się coraz lepiej czuć. Kręgosłup jakby mi lekko odpuścił, ramiona nie były już tak spięte, i wszystko robiłam jakby szybciej, a jednak bez pośpiechu. Co drugi dzień znajdowałam dla siebie czas, taki tylko mój, żebym posłuchała muzyki, żeby poczytać, albo tylko posiedzieć, czy na chwilę zamknąć oczy i się wylogować na kilka minut. Do tej pory tak robię. Siedzę w ciszy (przypominam, że na codzień pracuję w szkole = hałas, że nie pytajcie).

Żaba wyciąga rower i zaczyna jeździć na zajęcia


No nie rowerem oczywiście. Tak się stało, że całkiem przypadkiem (jeśli one istnieją) dowiedziałam się, że rusza w pobliskim mieście joga w plenerze, tzw. Joga na Trawie. O jak ja tam ruszyłam!!!! Pokochałam od pierwszych zajęć. Prowadzili różni instruktorzy, więc i style jogi różne, ale wszystko na świeżym powietrzu. Bombowo. Potem dołączyłam do regularnych zajęć także w tygodniu i tak trwam (ja trwam - nie mylić z telewizją Trwam):) Uderzenia gorąca z domieszka strachu minęły, ja się jakby częściej uśmiecham, bardziej myślę o swojej diecie (nie jestem wege - wcinam kotlety:) ale jakoś tak rozważniej gotuję, doprawiam i próbuję nowości. Nie szarpię się już tak bardzo z życiem, nie wracam do dawnych analiz, ani nie planuje zbytnio do przodu. Mam tu i teraz, a kiedyś było to nie do pomyślenia. Inaczej oddycham. Mam chęć przykładać się do swojej pracy i dawać z siebie tyle, ile dam radę. Bacznie przyglądam się swojej cierpliwości (brakuje jej wciąż) i nie chcę już robić czegoś za wszelka cenę. Jak nie dam rady z czymś dzisiaj to się postaram skończyć jutro i - uwaga - świat się od tego nie zawali, a kiedyś byłam o tym święcie przekonana. Bywa, że łapię spokój, o jakim jakiś czas temu mogłam jeszcze pomarzyć. I naprawdę dobrze śpię.


Żaba się lubi


No właśnie jakoś spoglądam na siebie łaskawszym okiem. Jakby siebie bardziej może nawet lubię. Zawsze byłam w "górnym centylu wagowym":):):):) i myślałam sobie, że może joga to nie dla mnie, że to dla chuderlaków, że gdzie ja tam się schylę porządnie czy coś. A tu TADAAAAMMM...schylam się, nogę podnoszę, potrafię wystać w równowadze, wcale nie jestem najokrąglejsza na zajęciach, a i wiekowo wypadam całkiem korzystnie (a nie jestem w grupie dla seniorów hehehe). Jadę zawsze z chęcią, choć przecież bywam zmęczona, bo życie przecież się toczy. I myślę sobie, że jak to dobrze, że się na tą jogę natknęłam, czy może los podsunął - też sam. Nikogo nie namawiam, ale zachęcam, bo trzeba samemu się przekonać, poczuć, czy to Wam "leży" czy nie. Wiadomo, że czasem oczekiwane efekty nie są od razu, choć ja czułam się lepiej już po pierwszych ćwiczeniach. Lubię nawet fakt, że nie wszystko umiem czy mogę zrobić (problem z lędźwiami i kolanami), ale to przecież też jestem ja...nawet z tymi krzywiznami tu i ówdzie.

Joga na trawie trwa


Za udział w prawie wszystkich zajęciach jogi otrzymałam prezencik:) Kończę powoli te moje joga-opowieści i zachęcam do spróbowania. Dodam tylko, że bez zmiennie kocham mój stary holenderski rower. Zaraz jadę nim do pracy bo mamy popołudniową naradę. Natomiast zajęcia w parku miejskim trwają nadal, aż do końca września, w każdą sobotę o godz.10.00. Pozdrawiam Was ciepło. 
Wasza Zylwijka, na potrzeby tekstu nazwana "Żabą".


Ahoj:)

czwartek, 1 września 2016

Godzina 7.00:)

Wyobrażam sobie, a nawet dokładnie wiem co działo się dzisiaj o 7.00 rano w tysiącach polskich domów. Jak to towarzystwo dobudzić? Jak tu wstać do przedszkola i szkoły jeśli spało się przez ostatnie dwa miesiące conajmniej do 9.00? I już widzę i słyszę te odgłosy pośpiechu w dzisiejszym poranek. Kawa, kanapka, torebka (lub worek przedszkolaka:) i biegiem w drogę:) Ahoj, to już 1-szy września!!!!!!!!!!!!!!! Nie inaczej było dziś u nas.


Nie powiem, żeby syn pałał miłością do przedszkola. Zawsze rano jest lekko pod górkę, utyskiwanie, popłakiwanie, rozpacz:) I tak już z takim właśnie nastawieniem weszliśmy w trzeci rok chodzenia do ...wiadomo gdzie. Liczyliśmy, że maluch nabierze trochę "skóry", dzielnie rozpocznie kolejny rok, ale nic z tego. Trudno - jest jak jest. On będzie tęsknił i koniec (tak mówi co rano). Ech. Ja od jutra wpadam w opasłe tomy książek, spraw szkolno-wychowawczych, papierów stosy i zaczynamy nową kartą. Rozpoczynam dziesiąty (sic!) rok mojej pracy w szkole publicznej. Wcześniej bujałam się po przedszkolach (też fajowo), prowadziłam kursy dla osób dorosłych, młodzieży i dzieci w jednej w prywatnych szkół językowych. Po tych moich dziesięciu latach, za sprawą pomysłu Rządu, pewnie wszystko klapnie ze sporym hukiem...albo przynajmniej zacznie chylić się ku upadkowi. Jedne drzwi się zamkną, ale może inne otworzą, co? Nastroje w każdym bądź razie nie są jakieś bardzo "z uśmiechem".


W wakacje jednak wypoczęłam solidnie. Naprawdę złapałam oddech, spędziliśmy fajowy czas. Bywało mocno intensywnie, aktywnie i to jest chyba klucz do udanego odpoczynku - robić coś zupełnie innego, na czymś innym się skupić, nie poganiać siebie w nieskończoność. I się udało. Poleżeliśmy na plaży, spróbowaliśmy nowości (kajaki), zacieśniłam więź z jogą, poczytałam (zawsze mam tyły) i się rodzinnie pobyczyliśmy. Ot co! Acha, co najważniejsze - w sierpniu zamknęłam także swój 35ty rok życia. No taka sytuacja. A pod koniec wakacji już moje myśli krążą wokół...terminarza. Dostajemy takie dla nauczycieli - zaczynają się połową sierpnia, a kończą jakoś na lipcu. I można zapisywać swoje ważne sprawy. Ja mam zwykle cały popisany, pokreślony, powklejane wlepki o tym, co ważne albo "na już". Jakieś pomysły mi się zdarza zanotować. No taki sobie bazgrolnik osobisty. A zapisuję bo często, w natłoku myśli, spraw i zdarzeń, coś mi tam ucieknie...a głupio tak zapisać się gdzieś czy umówić i się nie stawić bo...się zapomniało:)


Przede wszystkim jednak chcę wejść w ten czas ze spokojem, nie chcę się szarpać, mam dystans do wielu spraw i ludzi. Niech się wszystko toczy jakimś swoim rytmem, bez plątaniny "kurwicy z nerwicą", bez spinania się niepotrzebnego. No i tak sobie właśnie myślę, że wszystko może się wtedy udać. Pozdrawiam Was ciepło. Dajcie znać jak wyglądała dzisiaj u Was 7.00 rano. Koniecznie.
Wasza Zylwijka


Zdjęcia pochodzą z www.pixabay.com

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Być w PODRÓŻY...

Kiedyś uczestniczyłam w spotkaniu autorskim z podróżnikiem-pisarzem (Maciej Wesołowski; "Szpagat w pionie"). Pojechał do Indii i napisał o tym. Jestem raczej średnią zwolenniczką takich reportaży, nie wiem, często nie łapię tego klimatu, ale akurat chłop wtedy mądrze gadał. Ja tę jego zapis przeczytałam i...byłam zachwycona. Uświadomił bowiem to, że akurat cel podróży - jakiejkolwiek - jest właściwie, jego zdaniem, sprawą drugorzędną. Ważną jak cholera (jednak do jakiegoś punktu w końcu jedziemy) ale jednak nie najważniejszą. Tym czymś, co ma przeogromne znaczenie jest jednak BYCIE w podróży. Przesuwanie się ku celowi, jechanie, przemieszczanie się i wszystko to, co dzieje się jednak po drodze. Ja nigdy nie brałam udziału w jakiejś życiowej eskapadzie - w sensie, nie wspinam się na K2, nie jeżdżę na Madagaskar (choć pewnie fajnie fotkę wrzucić na fejsa:), ani do serca Afryki, gdzie słońce pali skórę, ani nie wyruszam w coroczne podróże z Kamczatki do Czort-Wie-Gdzie. A mimo to bywam czasem w podróży...


I faktycznie jeżdżę ostatnio z tą myślą, że to ta podróż jest ważna. Ile to się rozmów w samochodzie przewali, ile spraw obgada, pomyśli, zdecyduje. Ile różnych odcieni słońca się widzi i ilu ludzi różnistych spotka. Bombowe to jest!!! Ile to się menu przejrzy i dań powącha, podepcze traw (jak siku przyciśnie), ile to się człowiek dowie w drobnym postoju. Nigdy nie myślałam o podróżowaniu w tym aspekcie, dopiero ten Wesołowski... (nie mylić mi tu z Sędzia Anna Maria Wesołowska (sic!)). I choć niezmiennie towarzyszy mi przed wyjazdem drobny stres (mi się zawsze zapali w aucie jakaś kontrolka - jechać dalej? nie jechać? - to na oddzielny wpis), to wracam do tej myśli, żeby cieszyć się samym przesuwaniem się ku celowi. I tak człowiek może spełnić miło czas bez względu na swoje aktualne położenie geograficzne. Pal licho południki i równoleżniki! Ważne kto tam z nami się jeszcze kolebie z bagażami:) Jest tak?


A jak już się tak do tego swojego domu wróci to myślę, że jak to dobrze, że jest gdzie wracać, że ten kot zawsze czeka i kwiaty do podlania, że człowiek ma to swoje miejsce, łóżko...Że herbatę można razem wypić bo On ją zrobi i że jest gdzie i z kim te zdjęcia obejrzeć i znowu coś obgadać. Że znajome wpadną, wafle zjedzą, a dzieci nie usiedzą ani chwili. Że zawsze jest się z kim przepisem wymienić na ciasto i że te chwasty znów czekają w ogrodzie. I jak się tak nos wystawi czasem z tego znanego mu miejsca, choć na chwilę, to jak się wróci to kocha się to wszystko jeszcze bardziej. Potem pewnie myśl wróci, że może znowu gdzieś tam ruszyć i cała frajda zaczyna się od nowa:) Powtarzam zawsze, że naprawdę nie muszę lecieć do Hawany, żeby odsapnąć - naprawdę nie. Wystarczy mi drobna zmiana widoku na oknem na kilka chwil, fajni ludzie w drodze i jest fajowo.


Te zdjęcia zrobiłam kilka godzin temu za naszym ogrodem i taka mi myśl przyszła o tym podróżowaniu. Nasze bagaże już rozpakowane, pranie czeka i zdjęcia do przejrzenia. Pitek śpi w najlepsze, może śni o mistrzach spinjitzu...a może o tym, gdzie to go mama z tatą znów zabiorą:) Kochani, udanych podróży i cudownych powrotów do domu.



Długi rejs nie da ci nic,
Jeśli duszę masz ranną
A pamięć uwiera jak cierń.
Lizbonę, Rio i Hawanę nawet też
Spróbuj nosić w sobie,
Na deszczowy dzień...

Tymczasem pozdrawiam, noc już ciemna zagląda, pora spać. Wasza Zylwijka.






czwartek, 28 lipca 2016

Zasłyszane MIĘDZY FALAMI...

Z pisaniem to jest tak, jak z nalewaniem wody do szklanki. Lejesz i czujesz, że więcej się nie zmieści i wtedy można albo przestać dolewać, albo...przelać:) To moje pisanie jest właśnie takim zbliżaniem się do rantu szklanki. Trzeba przelać gdzieś myśli, ubrać to jakoś w słowa, nazwać...Uwielbiam to składanie w słowa, układanie w zdania. Baaaardzooooo lubię pisać. Ale nie o tym dziś chciałam.


Przedwczoraj wróciliśmy z wakacji, cudowny czas nad morzem, można naprawdę solidnie się oderwać od wszystkiego - jakoś zmienić widok przed i za sobą. Jestem fanką plaż, spacerów wzdłuż brzegu i kąpieli tak w morzu, jak i w słońcu. Popływałam nawet porządnie:) Słowem - czadersko. Ale ile to można usłyszeć i dostrzec jak się tak siedzi w morzu, dryfuje między jedną falą, a drugą. Skóra czasem cierpnie. Nie wiem czy to taka cecha narodowa, że chamstwo wyłazi jak opalenizna wieczorem, czy co jest do diaska...

1. Po pierwsze Polacy klną jak szewce. Owszem - samej zdarza mi się soczyście uderzyć słowem, ale to co słyszałam, jak ludzie do siebie mówią jest ZATRWAŻAJĄCE. Dookoła jest ogrom słownictwa z najniższej półki, co drugie słowo pada i to z takim przytupem, że nie da się tego słuchać. Dodam tylko, że wiek ma tu niewielkie znaczenie. Klną i starzy i młodzi, z dziećmi włącznie.

2. Sposób odnoszenia się rodziców do dzieci. Hasło "Nie wkurwiaj mnie" wydaje się być normą. Słyszałam na własne uszy, fale niekłamanie doniosły dialog między mamą, a niespełna dziesięciolatkiem. Na co młody odwrócił się w stronę mamy i zadowolony popukał się w czoło...Mama nie zareagowała, a ten poszedł w morze z dmuchanym kółkiem na biodrach

3. Siedzący na plaży nie liczą się z sąsiadami. I to jest przykre. Mamy dookoła te parawany, a to - kochani - nie jest ściana!!! To jest tkanina, nie wytłumisz. Rozumiem, że ktoś przyjechał z końca kraju żeby posiedzieć na plaży i pić piwo, ale już bekać to mi nie musi do ucha. Zero skrępowania - nic. 

4. Mężczyźni nagminne noszą skarpety do sandałów. Jejciu - no jak tak można??? Toż to trzeba boso może pochodzić, odporność podnieść, a nie wciskać stopy w skarpeciochy i otulić to wszystko sandałem. Stanowcze NIE. 


Powyższe punkty to z tych najważniejszych. Mi samej szczęka spadała wielokrotnie, jak tak siedziałam w tej wodzie. Rozumiem, że są wakacje, wiele hamulców może puścić, ale niektórym to puszcza wszystko. Czy tak jest wszędzie? Fajne jest przecież to, że wszyscy latają w klapkach, nie wiesz czy prawnik czy hydraulik (no chyba że patrz punkt nr 1), każdy ma luz, chce odsapnąć, ale jednak wiele się wyjaśnia po dłuższym posiedzeniu w morzu:):):)




Takie zachodzące słońce zawsze chwyta mnie za serducho. Uwielbiam taką grę światła, ciepłe odcienie, no mogę o tym gadać i gadać...i pisać też:) Nie wiem skąd mi się to bierze, za ogrodem też często chwytam takie obrazy. Nad morzem to już obowiązkowo siedzimy do wieczora na plaży, czekamy aż ostatni promień się schowa, aż koc zawilgotnieje, aż ludzi coraz mniej...aż latarnie morskie zaczną wysyłać swoje sygnały. Tym razem też tak przesiadywaliśmy - na szczęście bekający grzecznie udali się już do swoich kajut:)





A jak Wasze plany wakacyjne? Przed? Po? Dajcie koniecznie znać jeśli utwierdzicie się w którymś z wymienionych przeze mnie punktów, jeśli czujecie podobnie. Warto podsłuchać między jedną falą, a drugą i za parawanem:):):) Dobrze jest czasem jednak zmienić środowisko, wiele można przemyśleć, poukładać jak się tak idzie boso po uderzających o brzeg falach. Polecam. Tymczasem pozdrawiam Was ciepło, odezwę się niebawem.
Wasza Zylwijka


Ps. Kochani, jakiś czas temu natknęłam się na tekst jednej z moich ulubionych blogerek. Siedziałam któregoś wieczoru na tarasie miejsca, gdzie nocowaliśmy i... no nie mogę o nim zapomnieć. Wydaje mi się, że nie mam kłopotu z opisywaniem tego, co tam sobie akurat myślę, ale Julka napisała o czymś, co często się może dwojgu ludziom idącym razem przez świat kołacze po głowie, a jakoś strach o tym myśleć, może lepiej nie zadawać sobie takich pytań bo już zaczyna się tęsknić. Ten tekst znajdziecie TUTAJ. Dodam tylko, że czyta się go z solidnie ściśniętym gardłem i łza się potoczy...

sobota, 9 lipca 2016

Niezgodny z PRZEWODNIKIEM:)

Bardzo, ale to bardzo często zastanawiam się nad tym blogiem, myślę o sensie jego prowadzenia, o tym komu on ma służyć (jeśli w ogóle)... co pisać, a co jednak zachować dla siebie. I powiem Wam, że UWIELBIAM to miejsce. To trochę jak własny pokój, w którym możesz wieszać plakaty, jakie tylko chcesz. Piszę dzisiaj o tym bo jakiś czas temu natknęłam się na jednym z blogów na swoistego rodzaju przewodnik po tym, jak się powinno pisać bloga, o czym pisać, co się ma tam znaleźć żeby blog był poczytny...Jakie zdjęcia umieszczać - słowem cały pokaźny tekst o tym, jak zaistnieć blogowo w sieci. To jest ok może w sytuacji, w której ktoś chce pisać, ale nie wie o czym, od czego zacząć - rozpoczyna swoją przygodę z blogowaniem - no też kiedyś byłam w tym miejscu. Poczytałam (nawet kilka razy), pomyślałam i mój wniosek jest taki, że ten blog ni w ząb nie trzyma się żadnych wskazówek wspomnianych w owym przewodniku! Wszystko jest inaczej, ma opak - po mojemu:)


Mimo tego, że wiele tu jest na bakier z przewodnikami, to jest to absolutnie moje miejsce, z moim na nie pomysłem i mam też swoich, moich ukochanych czytelników:):):) takich stałych i to jest dla mnie absolutny czad!!! I power ogromniasty!!! I tak mi zawsze miło, jak ktoś tu zostawi swoje słowo, to znaczy, że może w swoim zaganianym przecież życiu zastanowił się może chwilkę nad tym, co tu przeczytał...chce się podzielić myślą. To bardzo budujące. Przeczytałam np. że blog musi mieć swój temat przewodni, tzn. musi mieć wiodący temat, absolutnie musi być o czymś konkretnym (kulinaria, fotografowanie, dzierganie itd - cokolwiek)...no i ja nie mam takiego tematu. Tu tematem jestem chyba ja - moje "coś", co tu umieszczam. Dla mnie to człowiek siedzący nad klawiaturą bloga jest jego historią, tym czymś, co go tworzy nie tylko w tym technicznym sensie. Było też słowo o zdjęciach, że należy wrzucać takie, czy takie, że obrabiać je szaleńczo...no i tu też się wymykam, jak mogę:) Wrzucam takie, jakie mi się podobają, najczęściej zrobione moją ręką, choć też jest tu kilka z banku. Obrabiam je, albo i nie. To jest moja przestrzeń i ten blog też mnie w pewien sposób definiuje. I to jest fajne.

Chyba zrobione ręką ukochanego:)
Przeglądam wiele różnych blogów i lubię te, które urzekają jakąś prawdziwością, stoi za nim część człowieka, widać w nim życie - nie nadmuchane, normalne takie, jakie to człowiek czasem ma. Często-gęsto z wyścigami pod górkę, z różnymi trudnościami, ale i radościami, fajnymi emocjami - no normalnie, jak to w życiu. I tutaj też tak chyba jest. Bywa słodko, ale i gorzkawo, a mimo to dziennie zagląda tu conajmniej kilkanaście osób. To oznacza, że znajdują tu treści warte przejrzenia, albo chcą wiedzieć, co aktualnie u mnie słychać. Uwielbiam to. I choć czasem nachodzą mnie chwile zwątpienia w prowadzenie takiego "pamiętnika" (czy nie wiem jak to nazwać) to jednak zawsze z chęcią tu piszę. Zawsze. Nieraz sobie pomyślę, że skoro on taki "nie-przewodnikowy" to może mniej atrakcyjny. Ale zaraz się poprawiam -  ma swoich stałych bywalców, nie muszę trzymać się wytyczonych blogowych wskazówek. Nie pędzę po liczniku, nie ścigam się z innymi na nie wiem jeszcze jakie kryteria. To jest moja przestrzeń.


Jakoś mnie dzisiaj naszło, żeby te kilka słów tu zostawić. Nasza sobota przeleciała intensywnie, nadrabiam książkowe zaległości, wyleguję się na leżaku na tarasie, a w międzyczasie upiekłam bananowe babeczki i wcisnęłam kilogram truskawek (czekam aktualnie na wysypkę). Lubię taką naszą rodzinną plątaninę między domem, ogrodem i garnkami, w których pichci się coś dobrego. I tak w tej krzątaninie te myśli o blogu mi przyszły do głowy. Już kiedyś miałam o tym tu wspomnieć. Ile tu już myśli, zdjęć, wspomnień i wniosków. Dziękuję bardzo, ale to bardzo tym wszystkim, którzy tu kroczą ze mną przez ten mój mały świat zamknięty w kilku zdaniach.
Pozdrawiam Was ciepło. Twórzcie coś totalnie swojego.
Sylwia

Ps. Od kilku dni cieszę się swoim kontem również na instagramie - za to totalnie nie wiem jak go tu zamieścić:):):):):) Ot co!















wtorek, 5 lipca 2016

(Spoko)rniałam...

Spokorniałam jak jasna cholera. Od jakiegoś czasu. Nie szarpię się już chyba aż tak bardzo, nie zapieram się jak przysłowiowy osioł. Odpuszczam - dużo. Uważnie dobieram i wybieram i jakoś mi z tym lżej. To nieco frustrujące tak się nadymać na to życie, wściekać, że taki dzień, czy taki, że polityka nie sprostuje moim oczekiwaniom, że słońce świeci albo i nie i że kolejka w czorta w przychodni, a dziecko ma 40 stopni gorączki. Nic to. Swoimi nerwami nic nie zmieniam, a i siebie tylko człowiek niepotrzebnie męczy. A potem ma jeszcze herz-klekoty:):):) Już się nie chcę tak szamotać o to, na co i tak nie mam wpływu. Obserwuję baczniej, jakby z dystansem i łapię czasem ten spokój, o który wszystkim nam chodzi. Czasem go mam.


Pewnie, że nie chodzi o bierność i żeby nie reagować, kiedy dzieje się niedobrze, ale reagować  wtedy, gdy mam szansę na coś wpłynąć. No bo co ja będę włosy z głowy rwać, że mi się nasza premier nie podoba (nic a nic!) Albo nowa minister edukacji? Hę???  Czy ja ją mam na własnym podwórku? No właśnie nie mam (bo bym dawno pogoniła), ale moje wściekanie się nie pomoże mi nic w obecnej sytuacji (oświatowej), a tylko resztki nerwów zszarga. I zabiegam o ten swój spokój myśli. A On (ukochany znaczy się) pomaga mi  w tym spokoju, bo sam jest beznerwowy (raczej:) 
Tak sobie czasem myślę, że jakie to trzeba koło  w życiu zrobić, żeby dojść do pewnych wniosków. Bezwzględnie wszystkie moje doświadczenia doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem - WSZYSTKIE. I czy mam teraz widzieć tylko te niemiłe? Albo miłe? Chyba potrzebne są wszystkie. I tak się człowiek kręci wokół różnistych sytuacji życiowych, wokół ludzi co to przecież różni są jak diabli, przeżywa, doświadcza, wnioskuje i ... z czasem to akceptuje i odpuszcza. 


Jeżdżę ostatnio na rowerze - dużo. Wciskam do uszu słuchawki i jadę. Ile myśli się wtedy po głowie kołacze, ale jak się tak wyjeździ to wszystko to wraca do człowieka spokój, jakieś pogodzenie się w wieloma swoimi pretensjami, różniste stresy się oswajają i przychodzi taki power!!! Ten sam efekt można "wybiegać" albo "wyjogować". Właściwie co tam będę morały prawić - trzeba się po prostu ruszyć, przewiać głowę i się uspokoić. Każdemu się to może udać. Spokorniałam - wiele spraw, które wiercą czasem dziurę w brzuchu nie jest już taki uporczywe. Rozumiem dużo więcej, niż jeszcze jakiś czas temu. To jest fajowe uczucie. Stawiam sprawy uczciwie, świadomie wybieram ludzi, których mam wokół i nie chcę czarnowidztwa (a potrafię być w tym dobra:) I jest po prostu lżej. Lubię fakt, że ludzie są tacy różni, fascynuje mnie to nawet, a każdy może sobie żyć jak chce. Często z ukochanym o tym rozprawiamy (w samochodzie najczęściej), a jak się zaczynam o coś burzyć, to on właśnie tak to kwituje - każdy może sobie żyć jak chce. Zatem nikomu nic do tego co jem na śniadanie, ani czy wybieram rower czy auto, ani czy moje dziecko będzie chodziło na osiemdziesiąt zajęć dodatkowych, czy na jedno, albo wcale. Odpuściłam i mam w sobie spokój, nie chcę się frustrować o byle co. Wyjątkiem jest czas drugiej fazy cyklu, ale to już inna sprawa - pracuję nad tym:):):):):):):):)


Odpoczywam teraz pełną piersią. Czasem leniwie plączę się po domu, czasem zasuwam w ogrodzie, ruszam się, jak tylko mogę. Wiele myśli, wniosków się poukładało, nie wplątuję się w niepotrzebne dyskusje, podchody, a kiedyś ciągle dookoła gdzieś się coś kotłowało. Rozumiem dzisiaj, że pewne sytuacje mi nie służą. Może trochę późno się do tego przekonałam, ale lepiej tak, niż wcale. Jest noc, pora odpocząć i stawić jutro czoła środzie, za oknem słychać nadchodzącą burzę... Życzę spokojnej nocy i do następnego postu tutaj. Pozdrawiam was ciepło. I życzę równowagi. Absolutnie we wszystkim.
Wasza Zylwijka