poniedziałek, 23 stycznia 2017

Co jest między dźwiękami, między słowami i o tym, dlaczego nie pracuję w RADIU...

Jak się gra na gitarze to wiadomo - szarpiesz struny, jest dźwięk. Jak uderzasz w klawisz pianina, jest dźwięk. Ale jak się tak przysłuchać to jak przesuwasz palce na gryfie z jednego ułożenia rąk w drugie...to tam się dopiero dźwiękowo dzieje...jest taki świst, ślizg jakby... Wiecie o czym mówię? Jest taka reklama w TV, ale nie wiem jakiego produktu, bo tam właśnie te palce się tak po gitarze ślizgają, a ja się zachwycam. Lubię brzmienie pojedynczych instrumentów - choć nie wszystkich. Wystarczy dołożyć wokal do pianina (Norah Jones, Birdy) albo do gitary (Turnau) i...jeszcze tylko moje wielkie słuchawki i mamy to. To samo chyba z pianinem, też zawsze coś tam jest pośredniego - tak myślę, bo nie gram. To samo z tekstem, ze słowami - zawsze jest coś, co może sobie czytający dołożyć, zinterpretować, przerobić na swoje, pod siebie. Nie wszystko jest przecież takie wprost. To dobrze i niedobrze.


Ja się zawsze kręciłam gdzieś między słowami. Studia językowe na dodatek wybrałam, bawiło mnie szperanie w słownikach i irytowało jednocześnie, że jedno słowo może mieć tyle znaczeń, że trzeba wybrać to właściwe, żeby oddać komuś to, co się chce akurat przekazać. Że człowiek tak musi lawirować między tymi znaczeniami. A dzisiaj to jakby psinco-warte. Każdy gada co chce i czasem byle jak. A ja nie chcę tak. I przykładam wagę do wyrazu, do przecinka, do zdania, do każdego ę i ą i ś. No zmień pierwszą literkę w wyrazie "zupa", a może okazać się, że na obiad zjadłeś coś zupełnie innego... 


O mocy słowa nauczał mnie kiedyś, między innymi, pewien dziennikarz z łódzkiego radia (nazywał się Warzecha). Taki pomysł mi wpadł do głowy (uwierzcie - jeden z miliona!) na pierwszym roku studiów anglistyki, że może ja się zajmę jeszcze dziennikarstwem. I ruszyłam, o kochani!!!, w cudowny świat prawdziwego warsztatu i odpowiedzialności za słowo w każdej formie - pisanej, mówionej, pokazywanej (TV - tutaj bez zachwytu). Pisałam recenzje wystaw, filmów, spektakli i to był mój żywioł, totalnie mój świat. Redaktor Fiedosiejew - stary wyga w zawodzie udowadniał, jak wielkie znaczenie ma dobór słów i jak bardzo można za ich pomocą wszystko spieprzyć. Uwielbiałam gościa. To on pierwszy napomknął, że tekst mi lekko wychodzi spod ręki. Dlaczego nie poszłam tą drogą? Do cholery, dlaczego? Mam swoje teksty z tamtych lat do dzisiaj, wiecie takie zamknięte w szufladzie, ale cieszą - pierwsze kroki, naprawdę dobre, solidna robota. Ja sobie jednak wtedy ubzdurałam, że może się na radio nastawię. A że zawsze byłam fanką, wiele słuchałam - wiedziałam, wtedy, że to będzie to. I tak się człowiek czasem uprze jak koza w błocie i lezie za innymi, bo swojego zdania na chwile obecną nie ma... I tak mnie sponiewierał ten Warzecha, jak odsłuchał mój pierwszy wywiad, taki ćwiczeniowy - nic wielkiego, ale ja się nagięłam żeby go zrobić...a tu taka dziennikarska klapa. Już go nie mam, na kasecie był - wyrzuciłam w czorta. I brnęłam dalej właśnie w tę specjalizację. Aż do momentu kiedy zorganizowano przesłuchania  - mikrofon, czytasz tekst, odsłuchujesz i...dowiadujesz się, że "nie masz warunków głosowych"!!!!!!!!!!! Bo coś tam syczy (w sensie s, z, c itd), że ogólnie za wysoki ton. Mój obrazek siebie przy mikrofonie w nocnych audycjach u boku np. Piotra Kaczkowskiego runął z niewyobrażalnym hukiem...


Potem były drobne praktyki, też jakoś opornie to szło, wiedziałam, że to już tylko ostatnie podrygi mojego radiowego szlaku. Tak - dzisiaj by mój głos podkręcono, nic by nie syczało, i brzmiałabym jak Czubówna...ale to już dzisiaj jest takie radio, dla którego ja akurat nie chciałabym pracować, a ja już idę inną drogą. I może trzeba było tych zakrętów, żeby jednak zwrócić się ku słowu pisanemu. Tak mnie jakoś naszło, bo ostatnio wyjęłam ten dyplom ukończenia z wypisaną specjalnością radiową. I aż się zaśmiałam w głos, nie bacząc na wysokie jego tony:):):):)
Wciąż pracuję w przeważającej mierze głosem i lubię go. Ale często wracam do słów starego Fiedosiejewa, że to nie można tak klepać byle czego, że słowo ma moc, a między słowami jest może i więcej ukryte, niż tyle, co zdoła się za ich pomocą wyrazić. Jak w tym ślizgu na gitarze kolejny dźwięk, tak między słowami jeszcze jedno słowo.


Pozdrawiam ciepło
Wasza Z.














niedziela, 1 stycznia 2017

Wczorajszy dzień trwa...i że warto czasem SIEDZIEĆ.

Czasem siadam na kanapie i siedzę. I jak by tak ktoś popatrzył, no to siedzi - nic nie robi. A to czasem taka kotłowanina w głowie, że trzeba to jakoś poukładać, coś poplanować albo pozamykać, czasem zapomnieć, bo nie warte rozkminiania. Czasem trzeba się trochę powzburzać, zakląć siarczyście pod nosem, co mi nawet  łatwo dość przychodzi. Albo muszę przemyśleć co do młodych ludzi z gimu powiedzieć w poniedziałek i jak ten angielski zaplanować, albo, że dziecko trzeba zaszczepić i do znajomych zadzwonić, bo dawno babskiego gadania nie było. A ktoś popatrzy - no siedzi. I ja teraz tak siedzę na tej kanapie, w radiowej Trójce (wciąż mam do niej słabość) Top Wszechczasów, a dźwięki szarpią moje najczulsze struny...Siedzi.


Taki czas podsumowań, wszyscy to teraz robią, facebook podsumuje w kilku zdjęciach, ktoś zaś w punktach, ktoś listę zadań wykonanych lub nie wrzuci, a to coś-tam-jeszcze.  Miałam tego nie robić, ale fajne rzeczy jakoś są ostatnio jakby bliżej mnie. Więc siedzę a podsumowania same się nasuwają. I ta cisza, oprócz tego radia. Wczorajszy dzień jakby się nie skończył. Trwa, z małą przerwą o 4.30 na krótki sen, a spotkania pokończone o 15tej. Ile tu się wczoraj przewinęło słów...uwielbiam. Myślę, jak to dobrze, że są ludzie którzy siadają z nami do stołu w taki dzień jak wczoraj. Że to właśnie wczoraj poznaliśmy naszego małego sąsiada, bo się już zbieraliśmy od października, a przecież ciągle coś. Że wystarczy pomysł, hasło, telefon do znajomych, a oni chcą taki wieczór spędzić z nami, a potem jeszcze siedzą i śniadanie jest wspólne i kawa...i tak do popołudnia, bo nikt się nie spieszy. I że poważniejszy funkcją człowiek zajrzy, pogada i normalny jest i że wszystko się zaczyna składać. I że jak mam rzucić już w cholerę ten blog, to nagle mówię, że jednak nie, a jeszcze innych zachęcam. Albo, że ciasto miałam zagnieść na tartę ze szpinakiem, bo goście za progiem, a jeszcze jedziemy do kościoła, a nigdy kościółkowi nie byliśmy. Albo, że słyszę tam nagle tekst piosenki, którą znam przecież od 20tu lat, śpiewałam ją wielokrotnie, a słyszę jakby pierwszy raz i ciary mam na plecach. Miażdżące - myślałam, że wyjdę, bo serducho się trzepocze, tak na raz trudno dźwignąć fakt, że to się wszystko może tak cholernie składać, że przypadków nie ma... Siedzę.


I ten dzień wczorajszy jakby płynie dalej, z wieczornymi śmiechami, rozmowami, dobrym jedzeniem, a przecież każdy już do swojego domu dawno wrócił. Zabawki poukładane, naczynia dawno suche. A mnie to wszystko cieszy na maks. Samochód nam się popsuł, będzie lipa z dojeżdżaniem i nagle się okazuje, że mam ludzi obok, do których mogę wykonać jeden telefon, a oni mnie po prostu podrzucą tu czy tam. Bez pieprzenia, że nie ma czasu, albo inne takie. Może to wszystko nie jest jeszcze takie do końca nieludzkie, w tych "naszych" czasach? Może nie wszyscy siedzą w ramkach swoich zawodów, funkcji, wyborów? Może w zasadzie wszystko dzieje się gdzieś poza nami, ale dla nas? Muszę od tego odsapnąć. I siedzę.


Czasem po prostu siedzę na kanapie. A to takie dzisiaj popularne, że mówią, że to się właśnie trzeba z niej ruszyć, że życie przeleci, że przez palce się przelewa, że lenistwo... Racja - lenie niech się ruszą. Ale wierzę, że trzeba czasem tak siadać, całym swoim ciężarem ciała i ducha opaść na kanapę, nawet z hukiem (byle nie zarwać:) i...zebrać myśli, może spisać, dzień ogarnąć. I ja tak siadam, a ktoś powie - nic nie robi...


Niech w tym kolejnym roku zawsze świeci słońce. Miejcie oko, bo to, co fajne czasem się jednak dzieje. Ahoj, kochani:)
Wasza Zylwijka