wtorek, 13 września 2016

Jak ŻABA spotkała JOGĘ:)

Żaba i joga?

No nawet dosłownie "żaba". Zanim zaczęłam się jakoś odnajdywać w naprawdę pięknych ćwiczeniach w jodze byłam jak taka właśnie żaba. Rozjechana i każda część w inną stronę. Ale od początku.


Pod koniec zeszłego roku, w porze zimowej, kiedy to aura generalnie nie sprzyja, a człowiek nie tryska energią (a wręcz ją traci) zaczęłam się źle czuć. Wszystko jakieś takie wymuszone, powera tyle, co kot napłakał, jakiś jesienny marazm. Kombinowałam, myślałam o co to chodzi. Nic nie wymyśliłam. Ślizgałam się z dnia na dzień, jakby z ciężkim plecakiem na plecach. Do tego paluchy u rąk zaczęły drętwieć - człowieku, zapomnij, że da się w takimi sztywnymi paluchami wyspać!!! Ni cholery. Do tego jakieś uderzenia gorąca (czy to już?????????????????????):) No nic, pogadałam z babkami w pracy i wspólnie ustaliłyśmy diagnozę - tarczyca. Poleciałam, badania porobiłam, wskaźniki wszystkie na tarczycę (koleżanki podpowiedziały co zbadać bo same chorują). I wyniki doskonałe. Bierz smołę gotuj, spowrotem  w punkcie wyjścia. Kiedyś mnie owo "gorąco ze strachem" złapało w kościele (tak, chodzę), kiedyś w samochodzie, w kolejce na zakupach, a kiedyś na rowerze w toteż poszedł w zeszłym sezonie w odstawkę.

Żaba idzie do lekarza


Poszłam i dla mojej Pani Doktor to ja jestem cudownym pacjentem, co to przychodzi z gotowym wachlarzem badań. Popatrzyła, coś tam spisała z tych wyników (za kupę kasy - kto robił na tarczycę to wie) i się...uśmiechnęła. Diagnoza: STRES...i to dduuużżżżżżżżżooooo zaaaaaa ddduuuużżżżżżooooo!!!!!!!! Organizm nie przetwarza kortyzolu, nie uciągnie dalej. No i koniec. Coś tam przepisała, żeby mi organizm odpoczął, wyciszył się i tyle. I tak zostałam  z zestresowaną wersją siebie i paczką ziółek w ręce. Ale jakiego ja wtedy dostałam kopa...Pomyślałam, że to nie może tak być, żebym ja się upociła, wystraszała za każdym razem, że coś mi się dzieje i żyła w strachu. I tak się wtedy zaczęłam rozglądać, jak tu sprawić, żeby dawny ogień wrócił, żeby już się nie denerwować, żeby tak wszystkiego nie analizować i uśmiechać się częściej mimo, że świat obecnie wariuje.


Żaba idzie na aerobik i biega


To zawsze lubiłam. Z przyczyn niewiadomych przestałam tam chodzić. A to bo zimno, a to późno i ciemno (wiadomo-zima), a to nie bo mnie tam kiedyś moje napaści gorąca dopadły. No i tak jakoś zasiedziałam się w domu. Wiadomo, że wymówkę to zawsze się znajdzie jak się nie chce czegoś zrobić. Po tych wszystkich zawirowaniach - poszłam. Bosko!!! Czułam, że wracam na właściwe tory, ewidentnie organizm mój potrzebuje ruchu jak ryba wody. Do tego przed każdym aerobikiem biegałam (miałam potem rozgrzewkę z głowy:) Zaczęłam jeść witaminy dla kobiet, dodatkowo magnez i D3. I tak tydzień za tygodniem, wręcz czułam jak z każdym takim wysiłkiem wszystko schodzi, cały stres wychodził w potem, a ja miałam coraz więcej energii i wszystko mi się chciało. A jakie sobie buty trzasnęłam do biegania!!!! w stylu RÓŻEM PO OCZACH. Fajowe.

Żaba poznaje jogę


Nie wiem jak to się stało, że pomyślałam o jodze. Zaczęłam szukać, czytać, zastanawiać się co mi to może dać, jak pomóc w rozładowaniu stresu, w utrzymani formy i...czy nie umrę na tych ćwiczeniach z nudów....Jak zapewne większości, i mnie joga wydawała się siedzeniem tylko, że nic się tam nie robi, a najtrudniejszym z ćwiczeń jest...leżenie. Ale drążyłam temat. Poznałam wpływ właściwego oddechu na organizm (mega-potrzebne nauczycielom), techniki odprężania mięśni, kupiłam kilka lektur z serii "Joga dla Żółtodziobów". I tak powoli, całkiem spokojnie zgłębiałam i dowiadywałam się o co tam właściwie w tej jodze chodzi. Jest dookoła mnóstwo ludzi ćwiczących. Mnóstwo. Coraz więcej się słyszy o dobrym wpływie ćwiczeń i oddychania na organizm, potwierdzają to naukowe badania. A jeśli słyszałeś/-łaś, że do ćwiczeń trzeba wiązać na głowie turban, odprawiać modły i stać się Hindusem, to niech się Twoi informatorzy pukną w czółko, a Ty lepiej ich usuń z listy kontaktów bo bzdury sadzą.


Żaba ćwiczy sama


Zaczęłam ćwiczyć sama. Kupiłam kilka przewodników książkowych, do tego nagrania ćwiczeń na dvd, przejrzałam You Tube i...ćwiczyłam. Zadzwoniłam nawet do instruktorki, ale zaraz znalazłam wymówkę, żeby nie jeździć bo zajęcia późno, bo...bo...bo... Czyli po staremu. Ale ćwiczyłam 3-4 razy w tygodniu, czasem więcej i zaczęłam się coraz lepiej czuć. Kręgosłup jakby mi lekko odpuścił, ramiona nie były już tak spięte, i wszystko robiłam jakby szybciej, a jednak bez pośpiechu. Co drugi dzień znajdowałam dla siebie czas, taki tylko mój, żebym posłuchała muzyki, żeby poczytać, albo tylko posiedzieć, czy na chwilę zamknąć oczy i się wylogować na kilka minut. Do tej pory tak robię. Siedzę w ciszy (przypominam, że na codzień pracuję w szkole = hałas, że nie pytajcie).

Żaba wyciąga rower i zaczyna jeździć na zajęcia


No nie rowerem oczywiście. Tak się stało, że całkiem przypadkiem (jeśli one istnieją) dowiedziałam się, że rusza w pobliskim mieście joga w plenerze, tzw. Joga na Trawie. O jak ja tam ruszyłam!!!! Pokochałam od pierwszych zajęć. Prowadzili różni instruktorzy, więc i style jogi różne, ale wszystko na świeżym powietrzu. Bombowo. Potem dołączyłam do regularnych zajęć także w tygodniu i tak trwam (ja trwam - nie mylić z telewizją Trwam):) Uderzenia gorąca z domieszka strachu minęły, ja się jakby częściej uśmiecham, bardziej myślę o swojej diecie (nie jestem wege - wcinam kotlety:) ale jakoś tak rozważniej gotuję, doprawiam i próbuję nowości. Nie szarpię się już tak bardzo z życiem, nie wracam do dawnych analiz, ani nie planuje zbytnio do przodu. Mam tu i teraz, a kiedyś było to nie do pomyślenia. Inaczej oddycham. Mam chęć przykładać się do swojej pracy i dawać z siebie tyle, ile dam radę. Bacznie przyglądam się swojej cierpliwości (brakuje jej wciąż) i nie chcę już robić czegoś za wszelka cenę. Jak nie dam rady z czymś dzisiaj to się postaram skończyć jutro i - uwaga - świat się od tego nie zawali, a kiedyś byłam o tym święcie przekonana. Bywa, że łapię spokój, o jakim jakiś czas temu mogłam jeszcze pomarzyć. I naprawdę dobrze śpię.


Żaba się lubi


No właśnie jakoś spoglądam na siebie łaskawszym okiem. Jakby siebie bardziej może nawet lubię. Zawsze byłam w "górnym centylu wagowym":):):):) i myślałam sobie, że może joga to nie dla mnie, że to dla chuderlaków, że gdzie ja tam się schylę porządnie czy coś. A tu TADAAAAMMM...schylam się, nogę podnoszę, potrafię wystać w równowadze, wcale nie jestem najokrąglejsza na zajęciach, a i wiekowo wypadam całkiem korzystnie (a nie jestem w grupie dla seniorów hehehe). Jadę zawsze z chęcią, choć przecież bywam zmęczona, bo życie przecież się toczy. I myślę sobie, że jak to dobrze, że się na tą jogę natknęłam, czy może los podsunął - też sam. Nikogo nie namawiam, ale zachęcam, bo trzeba samemu się przekonać, poczuć, czy to Wam "leży" czy nie. Wiadomo, że czasem oczekiwane efekty nie są od razu, choć ja czułam się lepiej już po pierwszych ćwiczeniach. Lubię nawet fakt, że nie wszystko umiem czy mogę zrobić (problem z lędźwiami i kolanami), ale to przecież też jestem ja...nawet z tymi krzywiznami tu i ówdzie.

Joga na trawie trwa


Za udział w prawie wszystkich zajęciach jogi otrzymałam prezencik:) Kończę powoli te moje joga-opowieści i zachęcam do spróbowania. Dodam tylko, że bez zmiennie kocham mój stary holenderski rower. Zaraz jadę nim do pracy bo mamy popołudniową naradę. Natomiast zajęcia w parku miejskim trwają nadal, aż do końca września, w każdą sobotę o godz.10.00. Pozdrawiam Was ciepło. 
Wasza Zylwijka, na potrzeby tekstu nazwana "Żabą".


Ahoj:)

2 komentarze: