To pierwsza część z cyklu My robimy to tak. Nie byłam
nigdy jakoś bardzo ekologicznie zaangażowana – owszem drobna segregacja,
zbiórka korków, sadzenie drzewek. Zawsze na tak. Nigdy jakoś tak żeby się do
drzewa przykuwać łańcuchem czy coś podobnego… I dalej aż takiego zaciętego zapału
nie mam, ale dzisiaj mocno mnie tematy ochrony środowiska interesują. Nie na
jakąś wielką skalę, wielkie akcje – raczej co ja mogę swoimi drobnymi kroczkami
zrobić. I robię. Potem opowiadam o tym młodszym. W szkole coraz częściej źródła
do nauki języków obcych zahaczają o tematy ekologii, sugerują dobre
rozwiązania, ganią za nieprawidłowe postawy środowiskowe i mi się to podoba. Od
małego miasteczka do mojej miejscowości prowadzi ulica, prosta droga i –
uwierzcie – jest zasyfiona na fest. Lepszego słowa tutaj nie znajdę. Po obu
stronach jezdni leżą butelki, opony (ostatnio – komplet, bo po co jedną
wywalić, lepiej od razu dwie), leżą worki po substancjach niewiadomego mi
pochodzenia, plastikowe odpady po konsumpcji w wielkich sieciach żywieniowych z
zabawką w tle i drobne zwoje pianki do
wypełniania – też nie wiem czego. W
głowę zachodzę – przecież jeśli się nic od dzisiejszego przedpołudnia nie zmieniło to śmieci odpowiednie służby odbierają obecnie
spod domu. Słowo – mi dzisiaj odebrali. Ja się pytam komu się kalkuluje (czasowo
i finansowo) wywożenie odpadów do
przydrożnego rowu? Odpowiedzi nie znajduję. Ale nie o tym chciałam dzisiaj.
Ostatnio z nieba spadło dużo wody, ale normalnie to jest sucho.
Pył, popiół – normalnie z wodą dramat. Od zeszłego sezonu łapiemy wodę
deszczową i dzisiaj pokażę nasze na to patenty. Wszelkie prawa by Mączki:)
Dom ma cztery rynny, już z trzech odbieramy wodę na czarną
godzinę. Nie miałam pojęcia ile wody można złapać z jednego deszczu, serio.
1) Stara
studnia.
Przed domem mamy starą studnię.
Od zawsze była sucha bo to teren trochę na podwyższeniu, woda uciekała na dół
miejscowości. Do tej pory służyła nam wyłącznie jako fajny element dekoracyjny
ogrodu, taki relikt z dawnych lat. W zeszłym sezonie Przemko the Ma(j)ster odkrył
jej wnętrza, poczyścił, pozaklejał tam jakieś ubytki, powiercił, pokuł, beton
ponosił i odnowił pompę. Ponieważ studnia
jest w dużej mierze zasypana, do środka wstawiliśmy
200-tu litrową beczkę, akurat rozmiar w sam raz. Kupiliśmy taką pękatą, używaną bekę po jakimś słodzie lub moszczu do wina, czy czymś takim. Nastawcie się, że przyjdzie wielka, śmierdząca starym winem paczka sięgająca dorosłej osobie mniej więcej do pasa. I my solidnie umyliśmy tą beczkę i siup ją do tej studni. Od najbliższej rynny pociągnęliśmy do beczki kawałek plastikowej rury (są takie specjalne złączki, że można sobie tak to pod rynną otwierać, czyścic – no taki element tajemnicy w stylu: zajrzyjmy co też nam dzisiaj tam z rynny wpadło. Potem odpowiedni spadek (wiadomo to chyba nie? – poziomice, te sprawy) i siup woda się leje do beczki ino dym… Jak ją wyciągnąć (wodę, nie beczkę) – zapytacie? Pompę trzeba kupić - my akurat taką ze średniej półki marketu budowlanego. Przemko jakimś tajemnym sposobem zdołał umieścić wąż od tej pompy (z marketu) w wylewce tej pompy od starej studni. Potem jakoś prądy podopinał i takie tam i …podchodzę, naciskam taki dinks (czy guzik jak kto woli) i woda leci przez swoją piękną studzienną wylewkę…A ja wieszam tam wiadereczko, ono mi się napełni (10 litrów w 10 sekund - nieźle co?), przelewam sobie wodę do konewki i w drogę rośliny podlewać. Dodam tylko, że jeśli spadnie za dużo wody i brzuszek beczki okaże się za mały, żeby tę wodę odebrać to ona się po prostu przelewa i leci w grunt. Także taki fajerwerk. Jeden deszcz potrafi napełnić tę beczkę.
200-tu litrową beczkę, akurat rozmiar w sam raz. Kupiliśmy taką pękatą, używaną bekę po jakimś słodzie lub moszczu do wina, czy czymś takim. Nastawcie się, że przyjdzie wielka, śmierdząca starym winem paczka sięgająca dorosłej osobie mniej więcej do pasa. I my solidnie umyliśmy tą beczkę i siup ją do tej studni. Od najbliższej rynny pociągnęliśmy do beczki kawałek plastikowej rury (są takie specjalne złączki, że można sobie tak to pod rynną otwierać, czyścic – no taki element tajemnicy w stylu: zajrzyjmy co też nam dzisiaj tam z rynny wpadło. Potem odpowiedni spadek (wiadomo to chyba nie? – poziomice, te sprawy) i siup woda się leje do beczki ino dym… Jak ją wyciągnąć (wodę, nie beczkę) – zapytacie? Pompę trzeba kupić - my akurat taką ze średniej półki marketu budowlanego. Przemko jakimś tajemnym sposobem zdołał umieścić wąż od tej pompy (z marketu) w wylewce tej pompy od starej studni. Potem jakoś prądy podopinał i takie tam i …podchodzę, naciskam taki dinks (czy guzik jak kto woli) i woda leci przez swoją piękną studzienną wylewkę…A ja wieszam tam wiadereczko, ono mi się napełni (10 litrów w 10 sekund - nieźle co?), przelewam sobie wodę do konewki i w drogę rośliny podlewać. Dodam tylko, że jeśli spadnie za dużo wody i brzuszek beczki okaże się za mały, żeby tę wodę odebrać to ona się po prostu przelewa i leci w grunt. Także taki fajerwerk. Jeden deszcz potrafi napełnić tę beczkę.
2) Druga
rynna.
Podobnie. Wielka beczka po
śmierdzących oparach toskańskiego wina doczekała się siostry. Nie – pod drugą
rynną już nie ma studni. Beczkę trzeba było po prostu wkopać w grunt, co też
mój wybranek życiowy zrobił. Podłoże jest tam gliniaste, twarde, zbite (bo
susza w końcu) więc pod oknem słychać było wiąchy niecenzuralnych słów, lał się
pot (bez łez), spodnie roztargał, a koszulka nie nadawała się do tego, żeby ją
wrzucić do pralki (glina, pamiętacie?) . Do tego wypalił w koszulce dziurę na brzuchu, ale o to już nie pytajcie, nie wiem jakim sposobem. No więc wkopał, kupił pompę taką samą
jak opisałam powyżej, ale używaną – też spoko, taniej dużo i Olx odnotował
wzrost sprzedaży. Potem taki kranik (patrz zdjęcia), też przycisk na prąd do
pompy i znów ja z tym wiadereczkiem,
konewką podchodzę, naciskam...no i wiadomo co dalej.
3) Przejściówka
do rynny.
Jak to przyszło to pękaliśmy ze
śmiechu całą trójcą bo nikt z nas nie miał pojęcia jak to ma działać. Taki plastikowy
kawałek rynny z…nosem na boku. Przemko the Ma(j)ster coś tam ciął, coś tam przemalował
i odciął rynnie nr trzy kawałek środka. Normalnie odciął ją i wstawił tę
przejściówkę kierując jej nos w bok. Nos wymagał przedłużenia i osadzenia w
czymś. Ja mam akurat stare pojemniki gliniane, kiedyś to się tam np. kisiło
kapustę w takich, i tam wyciął taki ząbek i umieścił przedłużony nos rynny. I
jak pada to woda leci z tego nosa do tego naczynia glinianego. Dodam, że to
naczynie też do małych nie należy, a z
jednego deszczu całe napełnione. Jestem zachwycona. Tam już pompy nie ma, sama
sobie wodę wyciągam innym glinianym naczyniem, frajdę mam po pachy, potem do konewki i dalej już
wiecie co…
To trzy sposoby jak łapiemy
wodę na zewnątrz, żeby jakoś pomagać ogrodowi w chwilach kiedy jest sucho.
Wiem, że nie każdy ma możliwość łapania wody w ten sposób, ale może warto
przyjrzeć się rozwiązaniom na swojej działce, albo na balkonie czy gdzie tam - jak
tu przekierować krople wody tak, żeby ją
złapać. Wystarczy może przyciąć rynnę nieco wyżej i podstawić większe
naczynie/wielolitrowe wiadro/beczkę/większą miskę i kap kap niech sobie woda
tam spływa, a potem jak znalazł. Dodam tylko, że deszczówkę warto
zużywać na bieżąco bo tam się w niej toczy bujne życie towarzyskie mikroorganizmów
wszelakich i może się jakby zepsuć. Perfumy to to nie będą. A chyba wystarczy nam już jedna śmierdząca
beczka po winie z Olx, prawda?
To tyle na dzisiaj. Następnym
razem opowiem jak łapiemy wodę w domu. Też będzie wesoło.
Pozdrawiam Was ciepło.
Wasza Zylwijka i jej najukochańszy mąż Przemko the Ma(j)ster.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz