
I stało się. Po długiej przerwie
wreszcie jestem, mam upragnioną chwilę żeby napisać choć parę słów. Ostatnio
moja aktywność w blogosferze nieco przywiędła, ale już się poprawiam:)
Obiadek w piecu, chłopaki na spacerze,
słońce za oknem – jest energia. Słońce to u nas rzadkość ostatnimi czasy,
ponurość wkrada się w ogrody i, niestety, w ogólny zapał do działań wszelakich
też. No tak jakoś jest. Po trochę każdego dopada jesień i to taka w tym gorszym
wydaniu. Ogród nieco uprzątnęliśmy, liście zgrabione, cebule zmagazynowane,
tulipany i hortensje posadzone – jest dobrze. No i udało nam się jeszcze w
poprzednią sobotę wypić wspólnie kawę na tarasie. Taka miła, aromatyczna
przerwa w grabieniu liści:) W miarę, jak pogoda pozwoli wybiorę się jeszcze z sekatorkiem
do ogrodu z misją jeszcze lepszego uporządkowania i przygotowania ogrodu do
zimy. Chciałam skusić się na posadzenie cebul kwiatowych w pojemniki (donice na
tarasie) ale coś mi się wydaje, że mi to zmarznie. Często czytam na różnych
blogach, że tak robicie, że to się udaje, ale jakoś nie mam 100% przekonania.
Często donice gliniane (a takie właśnie mam na tarasie) pękają w czasie mrozów.
Namakają, a potem mróz ściśnie i po donicy. Szrama pęknięcia przez całość i
donica do wymiany. To samo z drewnianymi. Może ceramiczne byłyby najlepsze? W
każdym bądź razie posadziłam cebulki prosto do gruntu i wybrałam takie miejsca,
żeby wiosną móc cieszyć się widokiem kwiatów z okien kuchni i salonu. Mam
nadzieję, że będzie mega-kolorowo. Póki co musimy przetrwać zimowe wieczory,
nie wiadomo jaką ilość śniegu i podobno ostre mrozy. Brr… szykujcie łopaty do
odśnieżania:)


W sobotę po raz pierwszy od
dłuższego czasu zabrałam się z wielką przyjemnością za pichcenie w kuchni.
Ostatnio wszystko tylko szybko i szybko…byle zjeść i gnać do następnych zajęć,
a w sobotę spokój, moi kochani chłopcy zajęli się wspólnymi wygłupami, a ja
oddałam się wariacjom w kuchni. Mam taki zeszyt z przepisami, należał do mojej
mamy. Rozlatuje się już biedaczysko ale naprawimy go jakoś. W nim zbiór
przepisów na pyszne ciacha i tak wczoraj powstał murzynek, czyli moje ulubione
mamine ciasto. O boziu, jakie pyszne
wyszło!!! Nigdy go sama jeszcze nie piekłam. Pachnie czekoladą i cynamonem. Po
tym jak ciasto trafiło do piekarnika miałam prawdziwą ucztę w postaci wylizania
miski z resztkami czekoladowej masy. Ech, człowiek czasami ma znów 5
lat…(zwłaszcza jak czyści michę palcami):) Oczywiście na końcu
posta znajdziecie przepis, pochodzący prosto ze starego zeszytu z przepisami mamy.
Polecam spróbować, samo wykonanie nie jest trudne, a z jedzenia prawdziwa
rozkosz, nie wspominając już zapachu, jaki unosi się w domu w czasie pieczenia.

Nasza sobota w ogóle przebiega
często w ferworze prac wszelakich. Kochani, ile można zrobić w godzinę czy dwie
(Piotrulek wtedy śpi) to się w głowie nie mieści. Razem z moim Przemko wpadamy
w wir sprzątania, układania, mycia, wnoszenia – wynoszenia - wywożenia,
dokręcania, odkurzania, naprawiania i czego tam jeszcze. Istna burza się w nas
dzieje, a efekty są szybko widoczne (tych działań, nie burzy:))
Nadrabiamy wszystkie zaległości w całego tygodnia. Wczoraj np. pozbyliśmy się
długo zbieranego szkła. Na szczęście mamy dostęp do odpowiednich koszy na
szklane odpady więc można w ekologiczny sposób pozbyć się śmiecia, a inni
wykorzystają je ponownie. I bardzo się cieszę na ustawowy przymus segregowania
odpadków. Po pierwsze pomożemy środowisku, a po drugie zwiększy to ilość
surowców, które można ponownie wykorzystać. Ostatnio podano dane, które są
powalające. U nas wykorzystuje się tylko 3-4% surowców pochodzących z
recyklingu, a w Szwecji 97%!!!!!!!!!!!!! To prawdziwa przepaść między liczbami
i między państwami. To naprawdę powinno nas zachęcić do tego, żeby wyrzucać
śmieci w odpowiednie miejsca. W roku szkolnym mam jeszcze łatwiej bowiem zawsze
odbywa się tam zbiórka makulatury, i stale można oddawać zużyte baterie, czy
plastikowe nakrętki po wszystkich rodzajach zamykań, co pomoże np. osobom
niepełnosprawnym. Ale to wymaga pewnego wysiłku, planowania i konsekwencji.
Niedziela jest całkowicie dla
nas, dla rodzinki. Zwykle gdzieś wybywamy, wyjeżdżamy, odwiedzamy znajomych lub
co tam nam przyjdzie do głowy. Spacery są zawsze mile widziane, plac zabaw, czy
ogród. Albo wygłupy w trójkę na naszym bordo-dywanie. Piotrulek dostaje szału z
radości, tato goni synusia, a jak pękam ze śmiechu. I tak do chwili, aż wszyscy
mamy dość ze zmęczenia. Piotruń już tylko smoczek i do spanka. Zasypia w
sekundę, no chyba, że przypomni mu się któryś z wygłupów, to zaczepia jeszcze
zamiast spać.
Powoli i bardzo nieśmiało świat
zaczyna myśleć o nadchodzących świętach. Przed nami jeszcze pierwsze rodzinki
Piotrulka. Czas leci niesamowicie szybko. Teraz nasze myśli zaprząta tort i
inne urodzinowe niespodzianki. Dopiero był maciupki, a już stawia na swoim i
pokazuje tzw. focha, jak coś idzie nie po jego myśli:):):) Nie mówi, a już
potrafi się kłócić:) planujemy małe przyjęcie i myślimy o dobrociach do podjadania:) Wieczorami za to zaczynam dłubać
drobne ozdoby świąteczne. Kupiłam styropianowe kule, większe i mniejsze, metry
wstążek i szpilki. Póki co powstały bombki w formie tzw. karczocha. Szybko się
je robi i efekt jest fajny. Myślę jednak i szukam pomysłu na inne ozdobienie
kul, może filc, piórka, albo jeszcze coś innego? Ostateczny efekt pokażę w
oddzielnym poście, bliżej świąt. Zatem do kolejnego spostowania, pozdrawiam
Was ciepło i zachęcam do…murzynka. Podaję przepis:
Potrzebne będą:
2 szkl. cukru
1 przyprawa do piernika (lepiej dać
troszkę mniej)
½ łyżeczki cynamonu
½ szkl. mleka
3 łyżki kakao
1 kostka margaryny
4 żółtka
2 szkl. mąki pszennej
1 aromat pomarańczowy
1 łyżka proszku do pieczenia
Margarynę, cukier, kakao, mleko –
zagotować (wyjdzie czekolada). Ostudzić. Z białka jaj ubić pianę. Do czekolady
dodać żółtka, mąkę, przyprawy i mieszać. Gdy ciasto będzie gładkie, dodać pianę
i delikatnie wymieszać. Piec 50 min. w temp.200st. Gdy murzynek ostygnie, polać
do roztopioną w kąpieli wodnej czekoladą o smaku według własnego uznania.