niedziela, 21 sierpnia 2022

Z burzą to jest tak.

W związku z nocnymi burzami zaczęłam łazić po domu. Spania nie ma natomiast szwędaczka domowa już w najlepszym wydaniu. Okna dachowe to super sprawa ale, mówię Wam, nie w burzę. Miga to wszystko jak w kuli disko, a dodaj jeszcze grzmoty. Obeszłam dom, rolety w dół i siedzę, a to dopiero 3:33. Oesu, byle do rana. Musicie wiedzieć, że ja się bardzo boję burzy, ale za każdym razem nie za bardzo jest gdzie uciekać. Wracam do łóżka. 

Na wznak. 

Leżę na wznak i próbuję dopasować myśli żeby znaleźć wewnętrzny spokój, ale ruszyło na fest: że kurczak na obiad, że muszę go rozmrozić, a nie wiadomo czy zdążę - na dworze chłodniej to i kurczak będzie się ociągał w puszczaniem wody, no nie wiem sama. Obiad najpewniej na 17.30 bo jak pogonisz kurczaka? Potem myślę o dodatku węglowym, ciekawe jak wygląda wniosek, boże spania ciągle nie ma. Węgiel kupię w najbliższy poniedziałek. Czy Pitek ma już wszystkie zeszyty? Co jeszcze przygotować na wrześniowe targi zero waste? Sekatory muszę wyczyścić, sprawdzić czy ćma bukszpanowa nie podjada moich krzaków. Oooo...myśli ruszyły na dobre. Myślę o nowych wyzwaniach zawodowych, o tym czy deszczówka się nie przelała, bo leje solidnie i wali po dachowych. Wstaję i idę wyłączyć internet. Wracam.

Na lewym boku.

Ciekawe ile Morawicki się jeszcze utrzyma? Czemu tak ta tęcza wszystkim przeszkadza? Chyba bolą mnie węzły chłonne. Znajoma ma covid. Czy te szczepienia w ogóle coś dają oprócz kiepskiego samopoczucia dobę po ukłuciu? Miałam iść do fryzjera, ale jest czas urlopów więc czuprynę ponoszę jeszcze do przyszłego czwartku. Muszę podzwonić w tym tygodniu. Skończyłam 41-szy rok życia. Na rynku brak porządnej prasy kobiecej. Może wrócić na jogę? Spania nie ma.

3:43 Na brzuchu.

Może zejdę na dół, nerwosol może jest, błyska się, nie wiem co robić. Leżę i czuję, że nadchodzi nerw, że z niespania zaraz mnie rozerwie, bo to któraś noc z kolei: albo gorąco, albo leje. Ja zaś o tych beczkach z deszczówką: na pewno wylało. Czy Piotrek schował trampki z tarasu? Ja już cała chodzę bo pewnie nie i mokre na fest, cierpnie mi ręka, szyja, wszystko. Burza wraca, a ile ja się jeszcze będę tak kręcić? Myślę o święcie ceramiki w Bolesławcu bo mieliśmy jechać, ale tyle ludzi to nie dla mnie. Zresztą byliśmy ostatnio w zoo - nie mówcie mi o tłumach. Swoją drogą, ciekawe tak popatrzeć na ludzi, na zachowania, wnioski nie są zadowalające. No ale nic to - ja tu mam swoją burzę. Zrobiłam sałatkę w brokułów, dawno nie było więc pewnie Przemko na śniadanie zaserwuje. Chyba pójdę poczytać książkę bo marnuję czas na tym brzuchu. Inflacja znowu w górę, ja pierdolę - jeszcze te ryby w Odrze! Siadam, jestem u kresu wytrzymania. Za oknami dysko-błyski w najlepsze. Żołądek mi się ścisnął. Żebym nie zapomniała, że do poradni jadę z dzieckiem - no żebym tylko pamiętała! Acha, co jeszcze miałam obmyśleć...szybka w telefonie mi się zarysowała, gdzie to wymienić? Może zrobię sobie herbatę, melisę może? Sprawdzam czy ściśnięty żołądek to pierwszy objaw ospy bo mały miał niedawno, a ile to się wylęga u dorosłego to niebiosa tylko wiedzą. Zresztą ta ospa to nam urlop przerwała, wróciliśmy i kiszenie w domu, na szczęście doktorka fajna to pomogła z lekami i szybko się uwinęliśmy z pryszczami. No nic - żyćko.

Na prawym boku.

Czy ten kurczak się rozmrozi? Najwyżej cukinię zrobię - znowu. Myślę o przecenach w Biedronce, wszystko szkolne. Ostatnio rabat wyszarpałam na 4,80, a kupiłam za trzy stówy. Nie dam się więcej wrobić, słowo. Te etykiety typu mieszaj dowolnie, coś tam dwa, kup trzy, zaoszczędzisz jak za 10. No, zrobiłam biznes - ale już mi się nie chciało odnosić tego z powrotem na półki, wołać, żeby to ktoś z kasy wycofał. Ale  pierdykło burzą przed chwilą! Godzina 3:55 - spania nie będzie, wszystko mnie boli - może to ta ospa nadchodzi, sprawdzam czy łamanie w kościach to objaw...

4:00 Na głowie.

Badania profilaktyczne 40+ przedłużyli do końca roku, muszę pojechać. Może prysznic by wymienić? Jaki wybrać? Stoję na głowie i robię w myślach przegląd gazetek Castoramy i Liroja, ale który lepszy? kwadratowy niski, czy niski półokrągły, czy bez brodzika, żeby się lało po podłodze, bo po co się nudzić po prysznicu jak można podłogę wycierać... Słyszę, że ktoś jedzie autem, kto jedzie w deszczu i w burzę autem o czwartej rano? Prasowania mam zaś cały kosz, na recepcie dwie butelki syropu na alergię - dobra ogarnę to w tym tygodniu. Szczepić dziecko na covid? Wychodzę w sypialni bo machina myśli jest nie do wytrzymania. Mój ostatni patent na burzę to odkurzanie, sprzęt wyje, nie słychać grzmotów, ale jest czwarta rano - no nie wiem. Dobrze, że leje bo ogród suchy. Mam pomysł na projekt z dziećmi, nadal się błyska, boli mnie szyja, może wrócę na masaże, boże niech ta fryzjerka z urlopu już wraca!!! Kawa się kończy, wezmę dwa opakowania, ale na dwadzieścia, jak z cukrem, to już mnie nikt nie namówi. Biorę telefon, wychodzę z sypialni, piszę ten tekst w notatniku - kuźwa, jak to teraz zapisać bo internet przecież wyłączyłam a to chyba aplikacja jest, ktoś wie?

Na strzałę, czyli z prostą ręką pod głową.

Wydaję się sobie spokojniejsza, burza cichnie. Leżę, moje łóżko jest najlepsze, właściwie chyba zasnę. Nie wiem czy mój tekst się zapisał. Prawie odpływam po czym moje oczy otwierają się nagle: prysznic kwadratowy czy półokrągły???


Z burzowym przytupem,

Wasza Zylwijka










czwartek, 30 grudnia 2021

Jak dźwięczał rok 2021

O, teraz na przykład skończyła się płyta w odtwarzaczu i nie słychać nic. Dziecko u kolegi, auta nie jeżdżą, nie słychać filtra z akwarium. Nic. Mój ulubiony dźwięk...niczego. A już coraz częściej nie mam gdzie uciec przed tym jazgotem, nie mam gdzie się już schować. Jeszcze kiedyś nadzieją były Bieszczady ale i tam chyba już nic z tego. No nie wiem. Balansujemy na jakiejś dziwnej linie, a ja przecież nie tak chciałam.

W zasadzie można powiedzieć, że to koniec tego roku, zostało jutro ("Który dzień będzie ten dzień ostatni, byłem czy miałem? - dwie zagadki", śpiewa Kazik). I też się obawiam tych nadchodzących z kolejnym rokiem dźwięków, że to mi wszystko przeszkodzi w myśleniu. Najczęściej tego roku słyszałam: covid, wymaz, liczba chorych, limit, kwarantanna, zgon. Do tego dochodził sygnał wyjeżdżającej ponadprzeciętnie często karetki - stacjonuje w mojej szkole. Potem zgrabnie dołączyło słowo: szczepionka z następującymi podtekstami:

- znam się, więc się wypowiem;

- zakrzepica oraz umrzesz;

- Astra Zeneca jest najchujowsza (wybaczcie - nie znalazłam lepszego na to słowa), a Pfeizer jest najlepszy;

- ja mam przeciwskazania do szczepienia.

Z dodatkowych słów, które mocno dźwięczały swoimi głoskami w moich skromnych uszach doszło z czasem hasło druga/trzecia dawka (z podtekstami jak wyżej), potem kolejno: respirator, szpitale pełne, podwójny worek, tą maską to sobie jeszcze szkodzisz, chroń się, fala (tysiąc osiemset sto dziewięćsetna, ale tutaj można przynajmniej wyobrazić sobie Kalifornię i deskę do serfowania, tam się zawsze czeka na jakąś falę), potem już poleciało: migranci, granica, drut/mur (naprzemiennie), wojna hybrydowa, zdalne, inflacja, test antygenowy i pcr (cokolwiek to znaczy), ilość próbek dobowo, drożyzna, gaz, nielegalna próba przekroczenia granicy, lex tvn, ozdrowieniec, szpital tymczasowy, Mejza (w ogóle nie wiem kto to jest), paliwo ponad 6 złotych, cyberatak, Holecka, Kraśko, arktyczny mróz, tarcza, Orlen.

Słowem jednak które zmiażdżyło jest: obostrzenia. Ja już je mam tak głęboko w swoim własnym słowniku, że, wyobraźcie sobie, przygotowuję uczniów do nadchodzących egzaminów i mówię: Słuchajcie, w poleceniu do zadania jest obostrzenie, że nie można użyć więcej niż czterech wyrazów. I licznik nadużyć tego wyrazu nieubłaganie bije. Bez komentarza.

Coraz częściej jadę do lasu, uciekam tam być może, żeby choć na chwilę odsapnąć. Czasem coś mi delikatnie chrupnie pod butem, ale to nic przy tym ciągłym hałasie. Nie znajduję innego pomysłu na podsumowanie mijającego roku. Jest nieporządek na skalę świata, pogmatwany jak pierwsza fotografia. Ja natomiast jeszcze chciałabym życie złapać na kark, wycisnąć je solidnie, bo ono wciąż potrafi być zaskakująco piękne! Nie muszę być na Zanzibarze ani nawet w Zakopanem żeby tak mogło być, często wystarczy rower. Mam kilka dróg do wyprostowania, kilka słów do napisania, może wypowiedzenia, jeszcze trochę siły mam. Niech ten nadchodzący rok da nam oddech, taki wielki, do głębi i na sam dół płuc...Taki oddech ulgi niech nam da.

Wszelkiej pomyślności dla Waszych pomysłów i działań, zdrowia i zachwytów nad zwykłym życiem w roku 2022 życzy Wasza

Zylwijka






piątek, 22 stycznia 2021

Domy samotne.

Bywam czasem w różnych domach. Wiele już ich widziałam, obejrzałam, dech czasem zapiera - takie piękne. Wciąż to dla mojej głowy za dużo żeby pojąć jak nieskończona jest architektura i myśl, która pozwala dom nakreślić, zbudować, urządzić. Często o tym dyskutujemy z P. i ja wtedy mówię, że jak to jest, że to się tak da policzyć, obliczyć ciężar, wznieść schronienie dla siebie i rodziny. Z materiałów wszelakich. A On się tylko uśmiecha pod nosem i mówi: no widzisz, kochana, da się. Albo wyremontować, dźwignąć murowanego starca i tchnąć jeszcze ten życiowy tętent w walące się, dziurawe często ściany. Niezwykle mnie tacy ludzie inspirują, a ich upór często mnie zawstydza bo może już bym to rzuciła w cholerę. No taki charakter.

Jedziemy nieraz przez kraj i widzę takie domy, w których od bardzo dawna nikt już nie mieszka. Drzewo wyrasta w środku, o oknach powiedzieć, że nieszczelne to stanowczo za mało. Albo nieraz dachu już pół nie ma. Myślę wtedy co ten dom pamięta, jakie rozmowy już słyszał i czy tęskni za dziecięcym śmiechem hulającym od piwnicy po strych. Czy tu szewc mieszkał, czy może artysta? Jakim obiadem pachniało codziennie? Ile tam może ślubów, albo pogrzebów się odbyło i o tym, że już ten dom nie jest nikomu potrzebny. Trochę jak dzisiaj z człowiekiem jak się już tak fest pomarszczy. Sady tam są często dookoła, wielkie wierzby też może czasem i w polu dom samotny. Ale owoców w sadzie już nikt nie zbiera - czasem młodziki z pobliskiej szkoły może na jabłka przylecą, ale to tyle. A kiedyś to koszami nosili, potem to wszystko do słoików, albo jabłecznik pachniał, a z resztek wino można było nastawić. I potem wszystkim smakowało. Dzisiaj gąsior potłuczony jeszcze w piwnicy może tam stoi, skrzynka ze starymi zdjęciami - ale bo to tam co na nich widać jeszcze? Na pewno część z nich to domy nieszczęśliwe, takie ze smutnym losem. Wojna może dom opustoszyła bo tylko w obrus zawinęli co było i w drogę. Potem już nikt nie wrócił. Albo wyjechali do miasta, nikt z dziadkami nie chciał zostać i tak pomarli. Jak to między ludźmi - każdy inny los i ścieżkę ma. Potem domu ze stodołą nikt nie kupił bo w papierach nieporządek, nie wiadomo czyje grunty i tak się powoli domy pochylają zgarbione. 

Są tacy co potrafią jeszcze to wszystko postawić na nogi, bo się zachwycą, że cegła wypalana - panie, najlepsza! Albo, że piec kaflowy ciągle do odratowania, a więźba się ostatecznie okazuje wciąż dość solidna. I potem jest ten piękny pot i łzy, rękawy w koszuli wysoko podwinięte, bułka z kiełbasą w przerwie roboty, jest chęć i plany ale i nerwy i kłótnie bo czasem to już każdy ma dość tego remontowania. Piękny to czas. Dłubie się, poprawia, skleja i wierci. Rozbudowuje i poszerza. Piec zaczyna grzać, znowu pralka tam pierze a na podwórzu sznury żeby schło na wietrze. Potem wchodzisz i życie nowe tam dudni pod sam dach, tych dzieci znowu może pełno - tych, które mieszkają i tych od sąsiadów. Ciągle ktoś podjeżdża na kawę albo na to wino z jabłek z sadu, bo owoce znowu ktoś zbiera i w słoje upycha. Jabłecznik się piecze i ognisko w wakacje się pali. Spotykam domy, którym się tak poszczęściło. Ciarki mam wtedy na plecach i oczy mi się szklą.

Inne domy - te samotne - już zostaną gdzieś tam puste. Może wyburzyć warto, ale już wraz z tym wszystko dotychczasowe zniknie bezpowrotnie. Po latach nikt już nie wie kto mieszkał, kto tam kochał i czy kot na piecu siadał. Czy tam do piekarnika wkładał ktoś chleb - bochny cudowne? To domy, na które już machnie się tylko ręką - domy z pękniętą duszą bo nikt już nie chce sklejać. Nieraz jest ich więcej - kilka siedlisk w kupie, a nieraz samiusieńkie pod lasem stoją i chylą się tak, że nikt już na nie siły nie znajduje. Pamiętam taki dom, w środku lasu i byłam tam niedawno, ale nic już z tego domu nie zostało. A tam przecież życie się toczyło, na zakupy ktoś jechał, do lekarza może z dzieckiem, a teraz tylko las tam szumi najmocniej. A może to i lepiej, że już ta samotność pustego domu przerwana. Myślę, że stawała się, wraz z upływającymi latami, solidnie nie do zniesienia. I przygniotła.


Wasza Zylwijka







piątek, 1 stycznia 2021

Szadź.

Wczoraj była taka mgła, że nic z tych kolorowych fajerwerków o północy nie było jakoś widać. Tylko huk - też stłumiony obowiązującymi obostrzeniami i radość w pobliskich domach. No taki czas. Za to dzisiaj to wszystko opadło i zmroziło. Wszystko, co ciężkie opadło, a wraz ze strzelającymi korkami od szampanów opadły, z wielkim - mam wrażenie - wydechem, emocje roku ustępującego. Witamy dzisiaj w nowej rzeczywistości. Może.

Pamiętam takie zimy, że w Nowy Rok nie dało się przejechać. Czapy śniegu na drzewach tak wielkie, że nie chciałeś człowieku, żeby ktoś Ci to strząsnął na głowę. Te kożuchy z kołnierzami, czapki z lisa czy nie wiem z czego - w każdym razie futrzaste... I nosy czerwone od mrozu. Piękny czas. Las pachniał inaczej, pod butem skrzypiało. Dzisiaj tylko data w kalendarzu wskazuje niepewnie, że to zima. Autobus dojechał albo nie - zawsze było wesoło. Jak jechał to zza lasu było widać, że czas się ubierać i się zdąży na przystanek spokojnie dojść. Mam w pamięci różne domy, wiem jak pachniało tam świętami, ruchem ludzi, suszonymi owocami. Nic już dziś z tych domostw nie ma. Ludzie poumierali, życie jest inne. Ale ta szadź dzisiaj przypomniała, że wciąż może być pięknie, że bywa bajkowo. Dla oka.





W tym kolejnym roku nieustannie kręcącego się życia życzę Wam żeby zawsze pomyślnie wiało w Wasze żagle, życzę mądrych i i inspirujących ludzi dookoła, takich, którym się chce, którzy szukają, motywując tym samym kolejnych do życia pełną parą. Oni są - to pewne.
Z ciepłymi, noworocznymi pozdrowieniami
Wasza Zylwijka





niedziela, 20 grudnia 2020

Pięknie jest zaczynać od nowa...

Skończyłam książkę "Dal. Listy z Afryki Minionej" Marcina Kydryńskiego. Wracam do niej na chwilę krótką, mniej więcej co jakiś czas. Ot, leży jeszcze nie odłożona na półkę i sięgam po nią. Jest tam w epilogu pewna społecznie kusząca mnie - co jakiś czas - perspektywa:

"Prawdę mówiąc, zależy mi na zniknięciu. To zdaje się łatwe. Nie napiszę bloga. Nie zbliżę się do Instagrama. Nie zajrzę na Facebooka. Nie zaistnieję w oczach innych codziennie od nowa. Nigdy tego zresztą nie robiłem. Niewielu to potrafi. Ja, mocno w to wierzę, będę mistrzem znikania. Wirtuozem samotności. Posunę się jeszcze dalej: będę najwyższym, kapłanem milczenia. Wiem, że umiem jak chyba nikt inny...".

"Świat  mnie wyprzedził, a ja nie chcę nadążać. Nie ma we mnie zgody na terror wiecznej dostępności i niedyskrecji. Nie ma genu lansu. Obowiązujący dziś styl życia budzi moje zakłopotanie. Nie rozumiem potrzeby wypowiadania się przy każdej okazji na każdy temat. Nie znam tęsknoty za konfrontacją. Jest we mnie jedynie pragnienie kontemplacji. I wycofanie".

Jak dotarłam do tego miejsca w książce to pomyślałam: to o mnie. Poganiam się i karcę nieustająco za coś, a ten fragment jakoś postawił mnie na nogi, że to może być przyjazna perspektywa, widać nie tylko dla mnie. Że człowiek czasem marzy tylko o tym, żeby się odciąć od wszystkiego dookoła, osiąść gdzieś, uporządkować głowę. Skupić się, a świat agresywnie nie pozwala. Od jazgotu, który daje po zmysłach, potem po myślach, emocjach i nie wystarczy już, że zatkasz uszy. To już jest za mało. Dzięki temu, że świat musiał przez ostatni rok solidnie wyhamować we wszystkich aspektach, zaczynam przyglądać się bardziej sobie, myśleć nieco więcej o sobie (nie mylić z "czubkiem własnego nosa"), o moim miejscu w przestrzeni świata: domowego, przyrodniczego, zawodowego, twórczego, społecznego, duchowego, politycznego, w relacjach z innymi, czego chcę, a czego na pewno nie. I te klocki układam na nowo. To pisanie tu zawiesiłam na bardzo długi czas. Uznałam, że w świecie, w którym każdy wypowiada się na absolutnie każdy temat nie mam Wam, szanowni czytelnicy i goście, już nic sensownego do powiedzenia, do przekazania i pokazania, że nie ma w tym już prawdy, że są często tylko smutne w konsekwencjach niedopowiedzenia. Że człowiek już nie chce nic dokładać, że to byłby ten kamyczek za dużo, za daleko. Że coś się wypaliło, a ja już nie chcę tego na siłę podsycać. W przerażająco wielu sytuacjach zamknęłam buzię, ale to nie znaczy, że moje myślenie się wyłączyło. Przy społecznych zadymach, jakie funduje nam co jakiś czas krajowe życie polityczne nie zabieram hałaśliwie skrzeczącego głosu, co nie oznacza, że nie mam zdania, że nie pytam innych, mądrzejszych ode mnie. Nie widzę jednak potrzeby i nie chcę, żeby ktoś identyfikował i definiował mnie przez pryzmat kliknięć na Facebooku, o wartościowaniu nie wspominając. Swojego życia codziennie szukam i zaczynam od nowa...

Kończy się rok, robię bilans zysków i strat. I wciąż mnie trzyma to, że po stronie zysków jest, mimo wszystko, przewaga choć kilka strat też się za mną wlecze. Strata czasu jest tą największą, co mnie namacalnie przeraża, bo ja wciąż mam chęć łapać ten życiowy oddech pełnią piersią, smakować życie tylko dlatego, że ono jest. Latem gościliśmy u siebie człowieka, kawę razem piliśmy i czas nam zbyt szybko minął na rozmowach, a dzisiaj On przebywa w hospicjum. Jakie można mieć jeszcze pytania czy pretensje do życia w kontekście właśnie takiej sytuacji? Po co tracić czas na puste dyskusje w ekranie srajfona i wzniecanie kurzu zamiast życia naprawdę? Każdy może żyć dzisiaj jak chce, to piękna, niebywała szansa. Czy naprawdę cały świat musi wiedzieć i oceniać, że się wybrało Bieszczady na tegoroczne wakacje zamiast Turcji? Po nic mi to.

Wracam bardzo nieśmiało do pisania tutaj. To jakby na nowo zaczynać, ale to pisanie - zauważam - jest potrzebne głównie mnie. Kilka tekstów powstało w międzyczasie, ale nie ma ich w żadnej formie cyfrowej. Są w notatniku, gdzieś w jakichś zapiskach. Ale czuję, że czasem przelanie tego tutaj, nawet jeśli nikt się nad tym na dłużej nie pochyli, wciąż mnie pociąga i w efekcie przynosi pewien, mało zdefiniowany, rodzaj ulgi.  Nie mogę tym razem z tego nie skorzystać. A jeśli znów na jakiś czas moje pisanie się wyciszy znaczyć to będzie, że perspektywa Kydryńskiego znów okazała się dla mnie solidnie atrakcyjna.

Z ciepłymi pozdrowieniami

Wasza Zylwijka










niedziela, 28 czerwca 2020

Taki to czas.

Jest niedziela, ósma rano. Głos oddany z chwilą otwarcia lokalu wyborczego i dzień leci, wolniej jakby. To też pierwszy weekend wakacyjny po bojach szkolno-koronawirusowych. Dobrnęliśmy, dotrwaliśmy - wszyscy. Mam wiele refleksji, jeszcze więcej pytań o...sens instytucji wszelakich, sens narzucanych trybów pracy, sens szkół w ich dotychczasowej formie. Gdzie jest tam moje miejsce i czy w ogóle jest. Bez zbędnej kokieterii powiem, że ja się w zdalnej formie pracy odnalazłam. Poukładałam, zorganizowałam. Lubię te wszystkie komputerowe grzebania, łączenia, klikania. Ale lubię też ludzi, ich towarzystwo, ten życiowy hałas, który sprawia, że czujesz, że to się wszystko napędza, rośnie, rozwija - lubię jak świat brzmi, jak to życie się pompuje. I chociaż teraz funkcjonuję w pewnym wycofaniu (pod postacią wieloraką i na wielu płaszczyznach) to wierzę, że to się jakoś poukłada, że znowu chętniej wypiję kawę w towarzystwie niż ze sobą samą. Ale to pewnie za jakiś czas dopiero. Na czas wolny wybieram plenery, rozrywkę na zewnątrz - jeździmy, zwiedzamy, oglądamy, a potem o tym dyskutujemy. Lubię ten czas.


Czytam dużo i dużo się ruszam. Nie ma bowiem lepszej odskoczni od analizowania i tworzenia  scenariuszy (jestem w tym naprawdę dobra) niż zająć się prostymi dla mózgu formami aktywności. Jednostajne pedałowanie na rowerze, czyszczenie rabat w ogrodzie są doskonałe - medytacja przez usuwanie chwastów, albo równy marsz w rytmie muzyki w słuchawkach. I idziesz. Potem książka i można cudownie skończyć dzień. Jesteś na chwilę w innym życiu, z innymi ludźmi, inaczej pachnie powietrze po deszczu, inaczej świat nas jakoś kołysze. Teraz czytam "Dal. Listy z Afryki minionej" Marcina Kydryńskiego. Absolutnie mój typ narracji, prawdziwy, jak dla mnie, kunszt w wyrażaniu myśli i emocji. Mój świat, moja estetyka, mój rodzaj wrażliwości i tego charakterystycznego w pewnym sensie...smutku. Nostalgia za tym, co już było, minęło, nie wróci już. To o mnie. I o tym, że można to coś lub kogoś na chwilę jednak zatrzymać. Polecam Wam tę książkę - przepiękne zdjęcia Afryki, tamtejszych dawnych czasów, osób i wydarzeń. O takim zatrzymaniu też myślę ostatnio w kontekście rodziny, jej przeszłości i zdarzeń. Pracujemy z kuzynką nad naszymi powiązaniami rodzinnymi, odkrywamy stare dzieje, szperamy po ludziach i po dokumentach. To jak wsiąść do pociągu na stacje, które już minęliśmy w naszej podróży, jakby przestawić tory i jechać z powrotem, pod prąd tylko ludzie już inni tym pociągiem jadą, inne przedziały pozajmowane. I tak jedziemy od dwóch miesięcy. Magda (ta kuzynka) buduje teraz blog i zbiera wszystko w jedną całość. Możecie poczytać więcej TUTAJ. W zasadzie historia się dopiero rozkręca, ale pomysł na zebranie wszystkiego w jedno miejsce, uporządkowanie chronologiczne wydaje się tutaj jedyną formą zachowania dat, miejsc, powiązań rodzinnych i domniemanych, jedyną formą przetrwania tego, co już tylko wydaje się być wspomnieniem. Zapewniam, że odkrywanie swojego pochodzenia jest istotne nie tylko ze względu na naszą tożsamość, ale pomaga też poznać całe gro okoliczności, zdarzeń, relacji i decyzji, z których też się przecież my - późniejsze pokolenia - składamy. Jesteśmy tylko wypadkową tego, co ktoś kiedyś zadecydował, pomyślał, zrobił i tego jak żył. 
Nazwisk ich dzisiaj już się nie pamięta,
Ale ich ręce były rzeczywiste,
Spinki, mankiety nad blatem stolika.
Czesław Miłosz, Traktat poetycki, 1957


I tak własnie chcemy - żeby coś trwało, zanim bezpowrotnie...minie.
Z niedzielnymi pozdrowieniami
Zylwijka












wtorek, 9 czerwca 2020

Łapiesz to? - w domu.

O łapaniu wody deszczowej  było ostatnio i dzisiaj druga część w cyklu My robimy to tak…Tym razem o wodzie w domu. Obejrzałam film o profesorze Szymonie Malinowskim „Można Panikować”. Stanęłam jak wryta. Opowiada on oczywiście głównie o środowisku i jego wyniszczeniu w kontekście zmian klimatycznych, ale to też piękny obraz człowieka osadzonego w pewnej, uwierającej go rzeczywistości. Nie godzi się na nią i woła do świata. Może się wypowiedzieć, bo się zna. Prowadzi badania i wszystko jest z nauki, z liczb, danych. Niektórzy mówią, że film jest zbyt sentymentalny, że osobisty. A mnie przez to wzruszył do szpiku kości. Obejrzałam dwa razy, a potem podyskutowałam z ukochanym jeszcze i wszystko jasne: są ludzie, którym zależy naprawdę. Robią coś i szukają w tym prawdziwego sensu,  a nie sensacji. Że czasem trudno im ten sens znaleźć to inny aspekt dyskusji, ale są – robią, pracują, dobrze spełniają swoje zadanie. Nawet za cenę braku sensu i pustki swojej pracy.
Profesor mówi o środowisku, o jego upadku, degradacji, braku naszego szacunku do zasobów, do przyrody, że wyciskamy ile się da, byle dla nas było dobrze. Straszne. Ciarki mam na plecach, ale tak właśnie jest. Myślę ostatnio dużo – za dużo. Analizuję wszystko i we wszystkie strony, ucinam niektóre gałęzie, niektóre chcę mocno rozwinąć. Ale na razie jestem jednak trochę w zamknięciu… 
I wiele mi to zamknięcie umożliwia – czasem ręce załamuję, a czasem kleję wszystko od nowa. Nie wiem czy we wszystkim co dotychczas wciąż chce mi się uczestniczyć, czy muszę być właśnie tam, gdzie byłam do tej pory. Od wielu spraw, zjawisk muszę się odwrócić, przynajmniej na jakiś czas. Doceniam za to bardziej, mniej chcę. To kwestia wyboru.




No ale miało być dzisiaj o wodzie. Naprawdę można wiele zrobić. Wspomniałam ostatnio, że nie musimy przecież wchodzić na barykady, wrzeszczeć i wytykać palcem, wystarczą drobne kroczki, tylko czy chcemy to robić? Profesor mówi: „Nikt nie chce tego słuchać”. Podlinkowałam film na Facebooku i, jeśli może to być jakiś wyznacznik – niewielu go faktycznie obejrzało, podlajkowało. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – to nie lajki wyznaczają mi, co jest wartościowe, a co nie, ale czasem filmik z roztarganymi majtkami w tle zgarnia więcej wyświetleń. A to przecież tylko potargane gacie…
No więc te małe kroczki w łapaniu wody w domu. Nasza trójka zasad:
  • zakręcamy
I to na fest. Gdzie i kiedy się tylko da zakręcamy wodę jeśli nie jest potrzebna. Niestety, moja wyobraźnia w czasie urządzania kuchni w domu nie przewidziała, że kiedyś jednak zechcę mieć zmywarkę. Nie mam - myjemy ręcznie i da się również przy tym wodę solidnie zakręcać. Opłukuję naczynia (brudne) – zakręcam. Potem myję je gąbką z płynem do mycia naczyń.  Odkręcam wodę, opłukuję – zakręcam. Serio – potrafię zużyć przy tym naprawdę mało wody.
Pod prysznicem też się da. Woda nie musi cały czas lecieć np. wtedy, kiedy lejemy szampon na głowę i spieniamy swoje afro - można ją wtedy zakręcić, zrobić co trzeba i odkręcić celem spłukania wyprodukowanych baniek szamponowo-mydlanych. I tyle.
Acha, przy szczotkowaniu zębów też zakręcamy.  Szczotka w ruchu – woda zakręcona. Mamy krany typu tap, więc to nas kosztuje jeden ruch. Trochę myślenia jedynie. Nie jesteśmy znowu aż tak wzorcowo idealnie wodo-zakręcalni, bo muszę Wam powiedzieć, że najmłodsze pokolenie ma z tym jeszcze drobny kłopot, ale radzi sobie coraz lepiej, zwłaszcza jak ulubiona Pani w szkole napomknie coś o ochronie środowiska. Oj jak nasz Pitek wtedy chroni przyrodę, nawet tam, gdzie ona z pewnością poradzi sobie sama (przyroda, nie Pani).
  • łapiemy
Tak się składa, że łazienka, z której częściej korzystamy (prysznic) znajduje się jakby po drugiej stronie domu względem zbiornika z ciepła wodą w kotłowni. I w praktyce wygląda to tak, że zanim zacznie lecieć w prysznicu/umywalce ciepła woda to każdorazowo zlatuje jej jakieś…4 litry. Ucieka po prostu bezużytecznie, prosto do naszej biologicznej oczyszczalni ścieków. I ja zastosowałam patent (nie mój, też ktoś mi go zasugerował) i łapię to wodę za każdym razem do niewielkiej miski, która i tak w tej łazience stoi.  Potem tą wodę wykorzystuję np. do podlewania kwiatów w domu, do opłukania prysznica lub umywalki po ich wymyciu, do podlania kwiatów na tarasie lub w ogrodzie. Normalnie ta woda by tylko przeleciała ze słuchawki prysznica/kranu do odpływu, a tak to się przydaje do tzw. celów gospodarczych. I mnie to cieszy bo na marnotrawstwo się buntuję.
  • myślimy
I to chyba najważniejszy punkt. Żeby mieć pewną świadomość zużywania – nie tylko wody ale i innych rzeczy, do których się przyzwyczailiśmy, że są - woda, ciepło itd. Nie chcę tu jakoś moralizatorsko pojeżdżać, internet aż kipi od sposobów, jak pomóc przyrodzie. Bardzo daleko mi do osób, które naprawdę dbają o swoje domowe/lokalne środowisko, ale myślę, że…kropla drąży skałę. Te małe kroki pomnożone przez ileś osób dają już jakąś liczbę, a głównie liczby do nas przemawiają, udowadniają nam coś. Osoba, która poleciła patent z miską w łazience mówi, że przełożyło się to u niej zwyczajnie na kasę. Misja-miska pozwoliła na nadpłatę w rocznym rozliczeniu rachunku za wodę w wysokości 200 zł. No a to już się w kieszeni odczuje.





Nie popadamy z tą wodą oczywiście w jakieś skrajności, żeby była jasność – my się normalnie myjemy, pierzemy, gotujemy i pijemy wodę (też z kranu – przestaliśmy kupować wodę butelkowaną w zeszłym roku latem, mamy dzbanek z filtrem. Nic się nam nie dzieje od tej kranówki - nie mamy dżdżownic w jelitach, biegunek ani nam twarze od tego nie zzieleniały). Słowem – działamy normalnie tylko ostrożniej z zasobami, które mogą nam się po prostu skończyć. Już teraz mówią o reglamentowaniu wody latem, jak susza da nam popalić. To dziwne prawda? Może się skończyć coś, co zawsze było.

Zostawiam zwiastun do filmu "Można Panikować"TUTAJ.

Z pozdrowieniami
Wasza Zylwijka i jej wodne bul-bul-bul…